Wracam w temacie do mojego starego konta (to ja byłem też tym całym qwertyuiop). Mam nowe wnioski w temacie zdobyte głównie na podstawie introspekcyjnej analizy swojej osoby. Zawsze bowiem staram się po części "stać z boku siebie" i tak zdobywać uogólniane wnioski o świecie.
Chciałbym teraz przedstawić bardziej szczegółowo dwie ścieżki, które może podjąć wzniosła dusza - ścieżkę dobra (boską) i zła (satanistyczną).
Jeżeli buntujesz się przeciwko złu wokół, jeżeli cierpisz i jesteś zmęczony światem i jeżeli marzysz o czymś lepszym - ten tekst jest także o Tobie i jesteś rzadką, wspaniałą duszą. Cudownie, że w ogóle jesteś. Ten weltschmerz nie jest odczuwany przez większość ludzi. Większość ludzi lubi świat wokół i chce w nim żyć. Większość ludzi jest głęboko rzucona w świat wokół i nie tęskni za miejscami, w których nigdy nie była. Jeżeli czujesz głęboki sprzeciw wobec zła, egoizmu, płycizn i cierpienia wokół, masz głębokie uczucia i Twoja perspektywa na świat jest nadzwyczaj szeroka. W końcu nie trudno mieć dość świata wokół, gdy zachodzi przejmowanie się losem innych. Świata, którego historia polega w przeważającej większości na wzajemnym wyżynaniu się ludzi. Te wszystkie bitwy o nic... Te wszystkie zbrodnie dla swego małego interesu... Te wszystkie odseparowania ludzi i skupianie się na sobie i najwyżej na swych bliskich... Ci wszyscy ludzie, którzy jedyne swe życia stracili na walkach o ziemie dla jakichś szlachciców, którzy nawet nie znali ich imienia... Ten głęboki niedobór miłości wokół.
Jezus głosił, że tacy buntownicy mogą zdobyć życie wiecznie. "Kazanie na górze" jest tu jasne. Ale także słowa:
"Kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z powodu Mnie i Ewangelii, zachowa je."
wskazują, że wspaniałą, wyższą społeczność mają tworzyć ci, którym życie na Ziemi jest przykre. W końcu też rewolucyjnie swe życie może zmienić tylko ten, kto odrzuca te dotychczasowe. Według Jezusa takich ludzi jest jednak mało, bo nie bez powodu głosił, że drzwi do Królestwa Niebieskiego są "wąskie". Wokół siebie widzimy też, że większość ludzi żyje radośnie, nie bacząc na głębokie cierpienia nieopodal nich.
Ale czy powyższy piękny bunt jest wystarczający, by być dobrym?
Nie. Bowiem od powyższego buntu można pójść w dwie diametralnie różne i sobie wrogie strony, a wszystko rozbija się o zaufanie - miłość, wiarę i nadzieję.
Załóżmy, że jesteś taką piękną buntowniczą duszą, ogromnie zmęczoną złem świata wokół. I załóżmy też, że właśnie Ty dostajesz władzę wpuszczania do Królestwa Niebieskiego i możesz wpuścić, kogo chcesz. Co wybierzesz z poniższych opcji:
1. Wpuścisz tam do siebie rzadkich ludzi, których uważasz za wyjątkowo dobrych i będziesz z nimi ufnie żyć (np. co tysięcznego człowieka z nas wpuścisz)?
2. Nie wpuścisz nikogo, gdyż uznasz, że dobrzy ludzie są zbyt rzadcy, by tak ryzykować, bo możesz się pomylić (któż się tu nie mylił np. podczas zakochania?) i wpuścić kogoś złego, kto wszystko zniszczy?
3. Nie wpuścisz nikogo, bo uznasz, że jesteś jedyną dobrą istotą na świecie?
Co wybierzesz? Opcje nr 2 i 3 są opcjami satanistycznymi, a różnią się tylko intensywnością zła. Opcja nr 1 to opcja dobra.
Dlaczego wspaniali buntownicy są narażeni na ścieżkę satanistyczną? Dlatego że buntują się wobec zła świata, bo są tym światem zmęczeni i skrzywdzeni. Różnice między ścieżką dobra i ścieżką zła są tu naprawdę nikłe. W pierwszej i drugiej opcji odrzuca się bowiem prawie wszystkich ludzi, a różnicą jest tylko to, czy ufa się wybranym osobom.
Ufność jest tu kluczowa. Nie można stać się antyspołecznym mizantropem, nawet jeżeli jest się wyniszczonym przez ludzi wokół. Zawsze trzeba mieć ludzi, w których dobro się ufa. Nieważne, czy są to osoby wokół nas czy jakieś postacie publiczne lub historyczne. Nie można tracić wiary w ludzi. Nie można się na innych zamykać.
Podążenie ścieżką satanistyczną jest nakręcającą się spiralą obłędu. Dajmy na to, że ktoś był strasznie skrzywdzony przez ludzi wokół i nabiera przez to masę nieufności do ludzi, ale z początku jeszcze próbuje coś sklecić z innymi ludźmi. Jeżeli jest się jednak skrzywdzonym, można mieć w sobie pewne domniemanie zła w ludziach wokół. Takie domniemanie sprawia, że gdy widzi się kogoś, kto może być dobry, zakłada się najgorsze (on pomaga biednym? to pewnie manipulant, który chce wykorzystywać despratów!). Z takim domniemaniem nietrudno coraz bardziej zapadać się w nieufność. Jeżeli człowiek domniemywa zło wokół i skupia się na złu w świecie, to coraz mocniej wierzy, że ludzie wokół są do cna źli. Zatem, gdy ktoś z takim domniemaniem w sobie, zostanie chociażby raz potraktowany nieumyślnie źle przez kogoś, kto jest ogółem wielce dobry, taki ktoś z domniemaniem zła może z krzykiem uciec od takiej osoby, mówiąc w duchu:
"A jednak! Nie powinienem ufać od początku. Ta osoba jest taka sama jak każda inna!"
Takie domniemanie zła zatem coraz bardziej rośnie, bo się ciągle utwierdza w swych pesymistycznych obiekcjach. Czy musi jednak rosnąć aż do momentu wejścia sobą na złą ścieżkę?
Nie. Tę drogę może przełamać miłość. W końcu "Hymn o miłości" mówi, że miłość "nie pamięta złego", "wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma". Trzeba mieć zatem zawsze nadzieję i wierzyć w czyjeś dobro. Nawet jeżeli miałby to być chociaż jedyny sprawiedliwy w mieście, którego zniszczenie rozważało się w duchu.
Załóżmy, że ktoś daje Tobie misję. Masz dojść do pewnego zamku hen daleko za aktualnym horyzontem. Możesz zabrać ze sobą maksymalnie 20 osób, ale możesz pójść sam. Kogo weźmiesz? Nikogo? Będziesz bać się, że ktoś pozbawi Cię żywota we śnie?
Nie wolno brać nikogo. Sami jesteśmy słabsi. Jeżeli istniałaby na świecie tylko jedna osoba, to wraz z jej końcem skończyłby się świat. Takie ryzyko jest nie do zaakceptowania. Trzeba komuś ufać. Nawet jeżeli kiedyś ufało się kilka razy błędnie i jest się skrzywdzonym. Nie wolno się zamykać na świat. Trzeba mieć tę odwagę, by ufać wybranym osobom. Wiadomo, że można się pomylić z zaufaniem komuś. Sam się myliłem nie jeden raz. Ale innej dobrej opcji nie ma. Ścieżka zła jest nie tylko niemoralna, ale zrzuca na człowieka cierpienie, bo cierpieniem jest życie z wiarą, że każdy wokół jest zły i z każdym walczyć trzeba. Nie bez powodu Jordan Peterson (o jego drodze pisałem w wątku o "doktorze Illlove") od kiedy stał się taki dużo częściej płacze niż kiedyś i jego okazjonalne rechoty nie zmienią faktu, że sam siebie niszczy i jest teraz antywartością tego świata.
No dobrze. Wróćmy do myślowego eksperymentu z drogą do zamku. Wziąłeś, czytelniku 20 osób ze sobą - tym, którym najbardziej ufasz. Kogoś z rodziny. Jakiegoś przyjaciela. Parę postaci historycznych, które cenisz. Zełenskiego, Turinga i kogo tam jeszcze chcesz. Kogokolwiek chcesz. Masz drużynę. Idziecie. Ale pewnego razu jeden z uczestników wyprawy Cię zdradza. Wbija Ci nóż w plecy. Ledwo przeżywasz. Rana boli cholernie, ale ból fizyczny jest niczym w porównaniu z psychicznym szokującym, wwiercającym się w Ciebie skowytem. Tak mu ufałeś, a jednak zdradził! Co robisz teraz? Dalej ufasz innym (tym pozostałym), czy wolisz iść sam? Nie możesz przestawać ufać wybranym osobom! Nawet, jeżeli zrobiono Tobie najohydniejsze rzeczy, jakie ludzie mogą zrobić ludziom (a historia jest pełna takich ohydztw). Nawet jeżeli byłeś świadkiem wielości potworności, dla których nie masz słów jak Lovecraft w swej prozie. Po prostu nie możesz przestawać mieć nadziei. Trzeba ciągle walczyć o tę pozytywną, na poły dziecięcą ufność. Wiem, że nieraz taka ufność jest cholernie trudna. Obok nas są wojny, a pewnie nie raz szarpano Ci wnętrze, ale nie ma innej dobrej drogi.
Tutaj jest ten wybór. Początkowe cierpienie i bunt są takie same w ścieżce boskiej i tej satanistycznej. Ale potem jest kluczowa kwestia ufności. Wpuszczasz kogoś do swego zamku, czy wolisz być samemu? Bierzesz kogoś na wyprawę, czy wolisz iść samemu?
Nie wolno być samemu. Trzeba spać obok kogoś z ufną wiarą, że brutalnie nie zdradzi podczas Twej fazy REM. Należy wierzyć w czyjeś dobro.
Jakie są skutki ścieżki satanistycznej wedle mej fabuły przedstawianej powyżej? Stajesz wtedy u boku Szatana, który też chce się nieufnie pozbyć wszystkich prócz siebie. Nawet jak wygracie, zabijając Boga (ach, marzenie Godkillera Nietzschego) i jego świtę, to wojna skończona nie jest, bo wtedy Szatanat zapewne rozpadnie się na dwa wojujące ze sobą obozy:
- Szatan i jego wierne, zmanipulowane sługi, wierzące w jego wyższość,
- obóz niezależnych istot, wśród których każda z osobna chciałaby pozostać sama na świecie.
Zapewne wygra wtedy obóz Szatana, bo Szatan jest istotą wyższą, silniejszą i lepiej radzącą sobie w wyższym świecie. Po zwycięstwie Szatana Szatan nieufnie zabija swe sługi i zostaje sam na świecie. No ale jeżeli jakimś cudem wygra obóz niezależnych istot, to po zabiciu Szatana i jego świty... niezależne istoty będą się dzielić i walczyć ze sobą tak długo aż pozostanie... jedna z nich. Niesamowicie małe są szanse, że się będzie taką jedyną istotą. Poza tym taka droga i tak jest niemoralna. Taką niezależną "ostatnią istotą" zapewne chciał być Adolf Hitler, który w swoim "Mein Kampf" napisał, że jego najwyższym celem jest wieczny rozwój i władanie nad światem "najlepszych przedstawicieli narodu niemieckiego". A jak ci najlepsi mieli się wyłonić? Poprzez "eternal struggle", czyli wieczną walkę, gdzie darwinizm, zroszony interwencja niebios, miał wskazać tych, którzy są wyśnionymi Aryjczykami. W związku z tym można śmiało zakładać, że gdyby faszystowska Oś wygrała II WŚ, świat aż do nuklearnej anihilacji dzieliłby się ciągle na wrogie sobie obozy (B wygrywa z A, a więc B dzieli się na C i D, po czym D wygrywa z C, więc D dzieli się na E i F... aż do końca świata).
W Nowym Testamencie jest pewien ciekawy przykład, który pokazuje, że Jezus (jako że nie był wszechwiedzący) testował ludzi, zważywszy na ich wiarę w jego dobro. Tak było z "kobietą kananejską". Jezus ją parokrotnie niemiło wyganiał (nazwał ją "psem"), udając egoistę, który dba tylko o swój naród ("dom Izraela"), ale kobieta nie traciła nadziei, że i jej pomoże. Zamiast uznać go za złego i obrzucić inwektywami, dalej ufała, że jej pomoże. Jezus się w końcu wzruszył jej piękną ufnością i jej pomógł, bo wiedział już, że... sam może jej zaufać, skoro ona tak ufa jemu. Podobne testowanie pokazuje, według mnie, także historia Hioba. Z kolei zalecenie Jezusa, by ludzie byli jak dzieci i wszystko mu wygadywali ufnie i otwarcie, ma też służyć "testowi psychologicznemu", by się tym lepiej rozeznać komu ufać można przy wpuszczaniu przez "wąskie drzwi" do Królestwa Niebieskiego. Inna nauka - o pomaganiu innym tak, żeby "jedna ręka nie wiedziała, co czyni druga", wskazuje z kolei, że Jezus obawia się, że może wpuścić do siebie złych manipulantów, którzy tylko udają miłość dla swego interesu, więc sprawdza, czy ktoś jest dobry poprzez rozeznanie się, czy ktoś czyni właściwie faktycznie bezinteresownie. Ta ostatnia nauka jest szczególnie skierowana, moim zdaniem, do ekstrawertyków, którzy z racji swej natury mogą być dobrzy, ale przy tym wygadywać się innym ze swych dobrych uczynków. Jezus upomina ich, by się tu kontrolowali, żeby przypadkiem ich omyłkowo nie uznał za manipulantów, którzy pomagają innym tylko/głównie ze względu na swój interes (np. dla woli zdobycia podziwu czy czyichś uczuć).
Oczywiście jeżeli ktoś widzi w sobie teraz lub w przeszłości oznaki "satanistycznej ścieżki" nie powinien się podłamywać i uznawać automatycznie za złego, gdyż psychika ludzka jest tak skomplikowana w przypadku osób, które faktycznie kochać potrafią, że takie oznaki są nie do uniknięcia. Nie sądzą, że jest ktoś, kto w całości, zawsze i wszędzie trzymał się ścieżki ufności. Ważne jest, żeby ogółem stawać się tu jak najbardziej coraz lepszym.
Ostatnio stwierdziłem też, że jeden przykry stan ludzkiego wnętrza może ratować przez ścieżką nieufności. Idzie mi o samotność. Myślę, że duchowa, głęboka samotność może pchać człowieka do kolejnych prób zaufania innym, mimo że często chciałby już skończyć bycie takim bezbronnym i narażonym na krzywdę, zamykając się w Forcie Ja. Samotność, jako pęd do kochania i bycia kochanym, jako wewnętrzny sprzeciw wobec odseparowania, może służyć pełnego nadziei dawaniu kolejnych szans ludziom.
Chciałbym teraz przedstawić bardziej szczegółowo dwie ścieżki, które może podjąć wzniosła dusza - ścieżkę dobra (boską) i zła (satanistyczną).
Jeżeli buntujesz się przeciwko złu wokół, jeżeli cierpisz i jesteś zmęczony światem i jeżeli marzysz o czymś lepszym - ten tekst jest także o Tobie i jesteś rzadką, wspaniałą duszą. Cudownie, że w ogóle jesteś. Ten weltschmerz nie jest odczuwany przez większość ludzi. Większość ludzi lubi świat wokół i chce w nim żyć. Większość ludzi jest głęboko rzucona w świat wokół i nie tęskni za miejscami, w których nigdy nie była. Jeżeli czujesz głęboki sprzeciw wobec zła, egoizmu, płycizn i cierpienia wokół, masz głębokie uczucia i Twoja perspektywa na świat jest nadzwyczaj szeroka. W końcu nie trudno mieć dość świata wokół, gdy zachodzi przejmowanie się losem innych. Świata, którego historia polega w przeważającej większości na wzajemnym wyżynaniu się ludzi. Te wszystkie bitwy o nic... Te wszystkie zbrodnie dla swego małego interesu... Te wszystkie odseparowania ludzi i skupianie się na sobie i najwyżej na swych bliskich... Ci wszyscy ludzie, którzy jedyne swe życia stracili na walkach o ziemie dla jakichś szlachciców, którzy nawet nie znali ich imienia... Ten głęboki niedobór miłości wokół.
Jezus głosił, że tacy buntownicy mogą zdobyć życie wiecznie. "Kazanie na górze" jest tu jasne. Ale także słowa:
"Kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z powodu Mnie i Ewangelii, zachowa je."
wskazują, że wspaniałą, wyższą społeczność mają tworzyć ci, którym życie na Ziemi jest przykre. W końcu też rewolucyjnie swe życie może zmienić tylko ten, kto odrzuca te dotychczasowe. Według Jezusa takich ludzi jest jednak mało, bo nie bez powodu głosił, że drzwi do Królestwa Niebieskiego są "wąskie". Wokół siebie widzimy też, że większość ludzi żyje radośnie, nie bacząc na głębokie cierpienia nieopodal nich.
Ale czy powyższy piękny bunt jest wystarczający, by być dobrym?
Nie. Bowiem od powyższego buntu można pójść w dwie diametralnie różne i sobie wrogie strony, a wszystko rozbija się o zaufanie - miłość, wiarę i nadzieję.
Załóżmy, że jesteś taką piękną buntowniczą duszą, ogromnie zmęczoną złem świata wokół. I załóżmy też, że właśnie Ty dostajesz władzę wpuszczania do Królestwa Niebieskiego i możesz wpuścić, kogo chcesz. Co wybierzesz z poniższych opcji:
1. Wpuścisz tam do siebie rzadkich ludzi, których uważasz za wyjątkowo dobrych i będziesz z nimi ufnie żyć (np. co tysięcznego człowieka z nas wpuścisz)?
2. Nie wpuścisz nikogo, gdyż uznasz, że dobrzy ludzie są zbyt rzadcy, by tak ryzykować, bo możesz się pomylić (któż się tu nie mylił np. podczas zakochania?) i wpuścić kogoś złego, kto wszystko zniszczy?
3. Nie wpuścisz nikogo, bo uznasz, że jesteś jedyną dobrą istotą na świecie?
Co wybierzesz? Opcje nr 2 i 3 są opcjami satanistycznymi, a różnią się tylko intensywnością zła. Opcja nr 1 to opcja dobra.
Dlaczego wspaniali buntownicy są narażeni na ścieżkę satanistyczną? Dlatego że buntują się wobec zła świata, bo są tym światem zmęczeni i skrzywdzeni. Różnice między ścieżką dobra i ścieżką zła są tu naprawdę nikłe. W pierwszej i drugiej opcji odrzuca się bowiem prawie wszystkich ludzi, a różnicą jest tylko to, czy ufa się wybranym osobom.
Ufność jest tu kluczowa. Nie można stać się antyspołecznym mizantropem, nawet jeżeli jest się wyniszczonym przez ludzi wokół. Zawsze trzeba mieć ludzi, w których dobro się ufa. Nieważne, czy są to osoby wokół nas czy jakieś postacie publiczne lub historyczne. Nie można tracić wiary w ludzi. Nie można się na innych zamykać.
Podążenie ścieżką satanistyczną jest nakręcającą się spiralą obłędu. Dajmy na to, że ktoś był strasznie skrzywdzony przez ludzi wokół i nabiera przez to masę nieufności do ludzi, ale z początku jeszcze próbuje coś sklecić z innymi ludźmi. Jeżeli jest się jednak skrzywdzonym, można mieć w sobie pewne domniemanie zła w ludziach wokół. Takie domniemanie sprawia, że gdy widzi się kogoś, kto może być dobry, zakłada się najgorsze (on pomaga biednym? to pewnie manipulant, który chce wykorzystywać despratów!). Z takim domniemaniem nietrudno coraz bardziej zapadać się w nieufność. Jeżeli człowiek domniemywa zło wokół i skupia się na złu w świecie, to coraz mocniej wierzy, że ludzie wokół są do cna źli. Zatem, gdy ktoś z takim domniemaniem w sobie, zostanie chociażby raz potraktowany nieumyślnie źle przez kogoś, kto jest ogółem wielce dobry, taki ktoś z domniemaniem zła może z krzykiem uciec od takiej osoby, mówiąc w duchu:
"A jednak! Nie powinienem ufać od początku. Ta osoba jest taka sama jak każda inna!"
Takie domniemanie zła zatem coraz bardziej rośnie, bo się ciągle utwierdza w swych pesymistycznych obiekcjach. Czy musi jednak rosnąć aż do momentu wejścia sobą na złą ścieżkę?
Nie. Tę drogę może przełamać miłość. W końcu "Hymn o miłości" mówi, że miłość "nie pamięta złego", "wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma". Trzeba mieć zatem zawsze nadzieję i wierzyć w czyjeś dobro. Nawet jeżeli miałby to być chociaż jedyny sprawiedliwy w mieście, którego zniszczenie rozważało się w duchu.
Załóżmy, że ktoś daje Tobie misję. Masz dojść do pewnego zamku hen daleko za aktualnym horyzontem. Możesz zabrać ze sobą maksymalnie 20 osób, ale możesz pójść sam. Kogo weźmiesz? Nikogo? Będziesz bać się, że ktoś pozbawi Cię żywota we śnie?
Nie wolno brać nikogo. Sami jesteśmy słabsi. Jeżeli istniałaby na świecie tylko jedna osoba, to wraz z jej końcem skończyłby się świat. Takie ryzyko jest nie do zaakceptowania. Trzeba komuś ufać. Nawet jeżeli kiedyś ufało się kilka razy błędnie i jest się skrzywdzonym. Nie wolno się zamykać na świat. Trzeba mieć tę odwagę, by ufać wybranym osobom. Wiadomo, że można się pomylić z zaufaniem komuś. Sam się myliłem nie jeden raz. Ale innej dobrej opcji nie ma. Ścieżka zła jest nie tylko niemoralna, ale zrzuca na człowieka cierpienie, bo cierpieniem jest życie z wiarą, że każdy wokół jest zły i z każdym walczyć trzeba. Nie bez powodu Jordan Peterson (o jego drodze pisałem w wątku o "doktorze Illlove") od kiedy stał się taki dużo częściej płacze niż kiedyś i jego okazjonalne rechoty nie zmienią faktu, że sam siebie niszczy i jest teraz antywartością tego świata.
No dobrze. Wróćmy do myślowego eksperymentu z drogą do zamku. Wziąłeś, czytelniku 20 osób ze sobą - tym, którym najbardziej ufasz. Kogoś z rodziny. Jakiegoś przyjaciela. Parę postaci historycznych, które cenisz. Zełenskiego, Turinga i kogo tam jeszcze chcesz. Kogokolwiek chcesz. Masz drużynę. Idziecie. Ale pewnego razu jeden z uczestników wyprawy Cię zdradza. Wbija Ci nóż w plecy. Ledwo przeżywasz. Rana boli cholernie, ale ból fizyczny jest niczym w porównaniu z psychicznym szokującym, wwiercającym się w Ciebie skowytem. Tak mu ufałeś, a jednak zdradził! Co robisz teraz? Dalej ufasz innym (tym pozostałym), czy wolisz iść sam? Nie możesz przestawać ufać wybranym osobom! Nawet, jeżeli zrobiono Tobie najohydniejsze rzeczy, jakie ludzie mogą zrobić ludziom (a historia jest pełna takich ohydztw). Nawet jeżeli byłeś świadkiem wielości potworności, dla których nie masz słów jak Lovecraft w swej prozie. Po prostu nie możesz przestawać mieć nadziei. Trzeba ciągle walczyć o tę pozytywną, na poły dziecięcą ufność. Wiem, że nieraz taka ufność jest cholernie trudna. Obok nas są wojny, a pewnie nie raz szarpano Ci wnętrze, ale nie ma innej dobrej drogi.
Tutaj jest ten wybór. Początkowe cierpienie i bunt są takie same w ścieżce boskiej i tej satanistycznej. Ale potem jest kluczowa kwestia ufności. Wpuszczasz kogoś do swego zamku, czy wolisz być samemu? Bierzesz kogoś na wyprawę, czy wolisz iść samemu?
Nie wolno być samemu. Trzeba spać obok kogoś z ufną wiarą, że brutalnie nie zdradzi podczas Twej fazy REM. Należy wierzyć w czyjeś dobro.
Jakie są skutki ścieżki satanistycznej wedle mej fabuły przedstawianej powyżej? Stajesz wtedy u boku Szatana, który też chce się nieufnie pozbyć wszystkich prócz siebie. Nawet jak wygracie, zabijając Boga (ach, marzenie Godkillera Nietzschego) i jego świtę, to wojna skończona nie jest, bo wtedy Szatanat zapewne rozpadnie się na dwa wojujące ze sobą obozy:
- Szatan i jego wierne, zmanipulowane sługi, wierzące w jego wyższość,
- obóz niezależnych istot, wśród których każda z osobna chciałaby pozostać sama na świecie.
Zapewne wygra wtedy obóz Szatana, bo Szatan jest istotą wyższą, silniejszą i lepiej radzącą sobie w wyższym świecie. Po zwycięstwie Szatana Szatan nieufnie zabija swe sługi i zostaje sam na świecie. No ale jeżeli jakimś cudem wygra obóz niezależnych istot, to po zabiciu Szatana i jego świty... niezależne istoty będą się dzielić i walczyć ze sobą tak długo aż pozostanie... jedna z nich. Niesamowicie małe są szanse, że się będzie taką jedyną istotą. Poza tym taka droga i tak jest niemoralna. Taką niezależną "ostatnią istotą" zapewne chciał być Adolf Hitler, który w swoim "Mein Kampf" napisał, że jego najwyższym celem jest wieczny rozwój i władanie nad światem "najlepszych przedstawicieli narodu niemieckiego". A jak ci najlepsi mieli się wyłonić? Poprzez "eternal struggle", czyli wieczną walkę, gdzie darwinizm, zroszony interwencja niebios, miał wskazać tych, którzy są wyśnionymi Aryjczykami. W związku z tym można śmiało zakładać, że gdyby faszystowska Oś wygrała II WŚ, świat aż do nuklearnej anihilacji dzieliłby się ciągle na wrogie sobie obozy (B wygrywa z A, a więc B dzieli się na C i D, po czym D wygrywa z C, więc D dzieli się na E i F... aż do końca świata).
W Nowym Testamencie jest pewien ciekawy przykład, który pokazuje, że Jezus (jako że nie był wszechwiedzący) testował ludzi, zważywszy na ich wiarę w jego dobro. Tak było z "kobietą kananejską". Jezus ją parokrotnie niemiło wyganiał (nazwał ją "psem"), udając egoistę, który dba tylko o swój naród ("dom Izraela"), ale kobieta nie traciła nadziei, że i jej pomoże. Zamiast uznać go za złego i obrzucić inwektywami, dalej ufała, że jej pomoże. Jezus się w końcu wzruszył jej piękną ufnością i jej pomógł, bo wiedział już, że... sam może jej zaufać, skoro ona tak ufa jemu. Podobne testowanie pokazuje, według mnie, także historia Hioba. Z kolei zalecenie Jezusa, by ludzie byli jak dzieci i wszystko mu wygadywali ufnie i otwarcie, ma też służyć "testowi psychologicznemu", by się tym lepiej rozeznać komu ufać można przy wpuszczaniu przez "wąskie drzwi" do Królestwa Niebieskiego. Inna nauka - o pomaganiu innym tak, żeby "jedna ręka nie wiedziała, co czyni druga", wskazuje z kolei, że Jezus obawia się, że może wpuścić do siebie złych manipulantów, którzy tylko udają miłość dla swego interesu, więc sprawdza, czy ktoś jest dobry poprzez rozeznanie się, czy ktoś czyni właściwie faktycznie bezinteresownie. Ta ostatnia nauka jest szczególnie skierowana, moim zdaniem, do ekstrawertyków, którzy z racji swej natury mogą być dobrzy, ale przy tym wygadywać się innym ze swych dobrych uczynków. Jezus upomina ich, by się tu kontrolowali, żeby przypadkiem ich omyłkowo nie uznał za manipulantów, którzy pomagają innym tylko/głównie ze względu na swój interes (np. dla woli zdobycia podziwu czy czyichś uczuć).
Oczywiście jeżeli ktoś widzi w sobie teraz lub w przeszłości oznaki "satanistycznej ścieżki" nie powinien się podłamywać i uznawać automatycznie za złego, gdyż psychika ludzka jest tak skomplikowana w przypadku osób, które faktycznie kochać potrafią, że takie oznaki są nie do uniknięcia. Nie sądzą, że jest ktoś, kto w całości, zawsze i wszędzie trzymał się ścieżki ufności. Ważne jest, żeby ogółem stawać się tu jak najbardziej coraz lepszym.
Ostatnio stwierdziłem też, że jeden przykry stan ludzkiego wnętrza może ratować przez ścieżką nieufności. Idzie mi o samotność. Myślę, że duchowa, głęboka samotność może pchać człowieka do kolejnych prób zaufania innym, mimo że często chciałby już skończyć bycie takim bezbronnym i narażonym na krzywdę, zamykając się w Forcie Ja. Samotność, jako pęd do kochania i bycia kochanym, jako wewnętrzny sprzeciw wobec odseparowania, może służyć pełnego nadziei dawaniu kolejnych szans ludziom.
Znany w sieci też jako qwertyuiop i kacolek.