Sa bardzo konkretne, weryfikowalne zarzuty wobec Matki Teresy:
W roku 1994 prowadzone przez Misjonarki Miłości schronisko w Kalkucie odwiedził dr Robin Fox, ówczesny redaktor naczelny najpoważniejszego pisma medycznego na świecie "The Lancet". Oto kawałek jego relacji :
"Widziałem pewnego młodego człowieka, którego przyjęto w złym stanie, z wysoka gorączką. Przepisano mu tetracyklinę i paracetamol. Później pojawił się lekarz, który uznał, ze chory najprawdopodobniej cierpi na malarie i zaordynował mu chlorochine. Czy naprawdę nikt nie mógł wykonać rozmazu krwi? Wykonywanie badan, jak mi powiedziano, było w większości przypadków niedozwolone. Czemu jednak nie stosowano prostych algorytmów diagnostycznych, które mogłyby zakonnicom i wolontariuszom pomóc odróżnić chorych, których można było wyleczyć, od tych, którym nie można już pomóc? Znowu się okazało, ze takich metod się nie stosuje.
Takie podejście wydaje się sprzeczne z etosem tego domu. Matka Teresa nie planuje, lecz w pełni zdaje się na opatrzność. Obowiązujące w schronisku zasady maja przede wszystkim na celu zapobieżenie jakimkolwiek ustępstwom na rzecz materializmu.
Zastanawiałem się, czy opiekujące się chorymi siostry zakonne wiedza, jak walczyć z bólem. Podczas krótkiej wizyty nie mogłem ocenić skuteczności praktykowanego tam metafizycznego podejścia, jednak bardzo zaniepokoiła mnie informacja, ze w schronisku nie stosuje się środków przeciwbólowych. Jeśli weźmiemy pod uwagę lekceważenie podstawowych zasad postępowania diagnostycznego, to zaniechanie walki z bólem sprawia, ze podejście Matki Teresy do chorych i umierających trzeba uznać za całkowicie inne, niż to, które przyjęto w ruchu hospicyjnym. Osobiście nie mam żadnych wątpliwości, które z nich bardziej mi się podoba."
Trzeba w tym miejscu wyjaśnić, ze dr Fox nie opisywał jakiegoś ubogiego szpitalika, naprędce ustawionego w rejonie klęski żywiołowej. W roku 1994 Matka Teresa pracowała w Kalkucie już od 45 lat, a jej zgromadzenie od blisko trzech dekad niemal dosłownie tonęło w powodzi darów: finansowych i rzeczowych. Wizytowany przez dr Foxa "dom dla umierających" (a wielu można było łatwo wyleczyć za te dary), stanowiący fragment królestwa Misjonarek Miłości, nie miał najmniejszych kłopotów z pozyskiwaniem środków na swoje utrzymanie. Jeśli wyglądał tak, jak go opisał dr Fox, to tylko dlatego, ze tego właśnie życzyła sobie Matka Teresa.
Lekceważenie podstawowych standardów opieki medycznej to nie przypadkowa sprzeczność z ideałami Misjonarek Miłości, lecz sama istota stosowanej przez nie filozofii pomocy: tej samej, która wyraża radosne hasło widoczne na ścianie prowadzonej przez Matkę Teresę kostnicy: "Dzisiaj idę do nieba!". I to było najważniejsze.
Mary Loudon, jedna z wolontariuszek z Kalkuty, od lat pisząca na temat życia zakonnic i religijnych kobiet, wspomina swój pobyt w
domu w następujący sposób:
"W pierwszej chwili miałam wrażenie, ze znalazłam się w Bergen Belsen, Auschwitz lub innym podobnym miejscu, znanym z fotografii i filmów dokumentalnych, gdyż wszyscy pacjenci, kobiety i mężczyźni, mieli głowy ogolone do gołej skóry. Nigdzie nie było żadnych krzeseł, tylko nosze, w stylu tych, jakich używano podczas pierwszej wojny światowej."
(trzeba dodać, ze kobiety w Indiach, bez względu na to, do jakiej należą kasty lub grupy społecznej i bez względu na swój status majątkowy, przywiązują ogromna wagę do posiadania długich włosów.) I dalej :
"W ośrodku nie było dostatecznej liczby kroplówek. Igły do strzykawek były używane wielokrotnie i sama widziałam zakonnice płuczące je pod kranem w zimnej wodzie. Gdy zapytałam jedna z nich, dlaczego to robi, odpowiedziała, ze chce je umyć. Powiedziałam wtedy: „Tak? Ale dlaczego ich nie sterylizujecie? Dlaczego nie myjecie igieł w gotowanej wodzie?
To nie ma sensu. Zresztą nie ma na to czasu - usłyszałam w odpowiedzi.
Pierwszego dnia, po pracy na oddziale żeńskim, stanęłam w progu pomieszczenia dla mężczyzn, gdzie czekałam na przyjaciela, który opiekował się umierającym chłopcem w wieku około piętnastu lat. Napotkałam tam amerykańską lekarkę, która powiedziała mi, ze próbowała leczyć tego chłopca. Okazało się, ze cierpiał on na stosunkowo niegroźna chorobę nerek, a jego stan pogorszył się tak bardzo tylko dlatego, ze nie podano mu antybiotyków. Chłopiec potrzebował operacji. Amerykanka była wściekła i jednocześnie zrezygnowana, co jest typowe dla ludzi, którzy znajda się w takiej sytuacji. Powiedziała mi, ze chłopiec nie pójdzie do szpitala. - Dlaczego? - spytałam - Przecież wystarczy wziąć taksówkę, zawieźć go do najbliższego szpitala i zażądać, by udzielono mu pomocy.
One tego nie zrobią - powiedziała lekarka. - Gdyby zrobiły to dla jednego pacjenta, musiałyby to samo zrobić dla wszystkich.
Ale ten dzieciak ma zaledwie 15 lat! - pomyślałam."
To nie były schroniska miłości, to były umieralnie, gdzie najważniejszą rzeczą było ochrzczenie chorych przed śmiercią. To był główny powód ich działalności, przynajmniej dla Teresy.
Dochody osiągane przez Zgromadzenie Sióstr Misjonarek Miłości wystarczyłyby na wyposażenie kilku najwyższej klasy klinik w Bengalu. Jednak siostry nie prowadza szpitala, lecz nędzne schronisko, które z pewnością byłoby przedmiotem sadowej skargi i protestów, gdyby je prowadził lekarz. Czynią tak nie dlatego, ze nie maja innego wyjścia, ale dlatego, ze tak sobie życzy założycielka zgromadzenia. Jej celem nie jest niesienie ulgi w cierpieniu, lecz umocnienie kultu zbudowanego na śmierci, cierpieniu i podporządkowaniu. Matka Teresa (która - co warto odnotować - korzystała z usług kilku najlepszych i najdroższych klinik świata zachodniego, lecząc się na serce i inne przypadłości późnego wieku) ujawniła swoje rzeczywiste intencje w jednym z telewizyjnych wywiadów. W rozmowie z dziennikarzem opisywała umierającego w męczarniach, chorego na raka człowieka. Uśmiechając się do kamery, relacjonowała swoja rozmowę z nieuleczalnie chorym pacjentem:
- Cierpisz jak Chrystus na krzyżu. To Jezus cie całuje - powiedziała, po czym, nie uświadamiając sobie ironii zawartej w słowach cierpiącego człowieka przytoczyła jego odpowiedz:
- Jeśli tak, to proszę, poproś go, żeby przestał.
Matka Teresa uczyła siostry pracujące w domach dla umierających, w jaki sposób w tajemnicy chrzcić tych, którzy byli o krok od śmierci. Siostry pytały tych chorych, czy chcą otrzymać "bilet do nieba". Odpowiedz twierdzącą uważano za zgodę na chrzest. Następnie
siostry udawały, ze chłodzą czoło chorego wilgotna ściereczka, podczas gdy w rzeczywistości dokonywały wtedy aktu chrztu, szeptem wypowiadając niezbędne formuły. Cała sprawa musiała być utrzymana w tajemnicy, żeby się nie wydało, ze zakonnice z domów Matki Teresy chrzczą hindusów i muzułmanów.
W ten oto sposób mniejsza hipokryzja służyła do ukrycia większej.
Niektórzy twierdza, ze skrajna prostota, czy nawet prymitywizm, są lepsze niż luksusy typowe dla życia klasztornego w niedalekiej przeszłości. Ale tak naprawdę nie chodzi w nich o ascetyzm, lecz o surowość, dyscyplinę i bezwzględne podporządkowanie sobie uzależnionych od cudzej pomocy ludzi. Jak można się było spodziewać, zawsze wtedy, gdy dogmatycznie przestrzegane normy zderzały się z potrzebami chorych i biedaków, potrzeby podopiecznych okazywały się mniej ważne.
całość tutaj
W roku 1994 prowadzone przez Misjonarki Miłości schronisko w Kalkucie odwiedził dr Robin Fox, ówczesny redaktor naczelny najpoważniejszego pisma medycznego na świecie "The Lancet". Oto kawałek jego relacji :
"Widziałem pewnego młodego człowieka, którego przyjęto w złym stanie, z wysoka gorączką. Przepisano mu tetracyklinę i paracetamol. Później pojawił się lekarz, który uznał, ze chory najprawdopodobniej cierpi na malarie i zaordynował mu chlorochine. Czy naprawdę nikt nie mógł wykonać rozmazu krwi? Wykonywanie badan, jak mi powiedziano, było w większości przypadków niedozwolone. Czemu jednak nie stosowano prostych algorytmów diagnostycznych, które mogłyby zakonnicom i wolontariuszom pomóc odróżnić chorych, których można było wyleczyć, od tych, którym nie można już pomóc? Znowu się okazało, ze takich metod się nie stosuje.
Takie podejście wydaje się sprzeczne z etosem tego domu. Matka Teresa nie planuje, lecz w pełni zdaje się na opatrzność. Obowiązujące w schronisku zasady maja przede wszystkim na celu zapobieżenie jakimkolwiek ustępstwom na rzecz materializmu.
Zastanawiałem się, czy opiekujące się chorymi siostry zakonne wiedza, jak walczyć z bólem. Podczas krótkiej wizyty nie mogłem ocenić skuteczności praktykowanego tam metafizycznego podejścia, jednak bardzo zaniepokoiła mnie informacja, ze w schronisku nie stosuje się środków przeciwbólowych. Jeśli weźmiemy pod uwagę lekceważenie podstawowych zasad postępowania diagnostycznego, to zaniechanie walki z bólem sprawia, ze podejście Matki Teresy do chorych i umierających trzeba uznać za całkowicie inne, niż to, które przyjęto w ruchu hospicyjnym. Osobiście nie mam żadnych wątpliwości, które z nich bardziej mi się podoba."
Trzeba w tym miejscu wyjaśnić, ze dr Fox nie opisywał jakiegoś ubogiego szpitalika, naprędce ustawionego w rejonie klęski żywiołowej. W roku 1994 Matka Teresa pracowała w Kalkucie już od 45 lat, a jej zgromadzenie od blisko trzech dekad niemal dosłownie tonęło w powodzi darów: finansowych i rzeczowych. Wizytowany przez dr Foxa "dom dla umierających" (a wielu można było łatwo wyleczyć za te dary), stanowiący fragment królestwa Misjonarek Miłości, nie miał najmniejszych kłopotów z pozyskiwaniem środków na swoje utrzymanie. Jeśli wyglądał tak, jak go opisał dr Fox, to tylko dlatego, ze tego właśnie życzyła sobie Matka Teresa.
Lekceważenie podstawowych standardów opieki medycznej to nie przypadkowa sprzeczność z ideałami Misjonarek Miłości, lecz sama istota stosowanej przez nie filozofii pomocy: tej samej, która wyraża radosne hasło widoczne na ścianie prowadzonej przez Matkę Teresę kostnicy: "Dzisiaj idę do nieba!". I to było najważniejsze.
Mary Loudon, jedna z wolontariuszek z Kalkuty, od lat pisząca na temat życia zakonnic i religijnych kobiet, wspomina swój pobyt w
domu w następujący sposób:
"W pierwszej chwili miałam wrażenie, ze znalazłam się w Bergen Belsen, Auschwitz lub innym podobnym miejscu, znanym z fotografii i filmów dokumentalnych, gdyż wszyscy pacjenci, kobiety i mężczyźni, mieli głowy ogolone do gołej skóry. Nigdzie nie było żadnych krzeseł, tylko nosze, w stylu tych, jakich używano podczas pierwszej wojny światowej."
(trzeba dodać, ze kobiety w Indiach, bez względu na to, do jakiej należą kasty lub grupy społecznej i bez względu na swój status majątkowy, przywiązują ogromna wagę do posiadania długich włosów.) I dalej :
"W ośrodku nie było dostatecznej liczby kroplówek. Igły do strzykawek były używane wielokrotnie i sama widziałam zakonnice płuczące je pod kranem w zimnej wodzie. Gdy zapytałam jedna z nich, dlaczego to robi, odpowiedziała, ze chce je umyć. Powiedziałam wtedy: „Tak? Ale dlaczego ich nie sterylizujecie? Dlaczego nie myjecie igieł w gotowanej wodzie?
To nie ma sensu. Zresztą nie ma na to czasu - usłyszałam w odpowiedzi.
Pierwszego dnia, po pracy na oddziale żeńskim, stanęłam w progu pomieszczenia dla mężczyzn, gdzie czekałam na przyjaciela, który opiekował się umierającym chłopcem w wieku około piętnastu lat. Napotkałam tam amerykańską lekarkę, która powiedziała mi, ze próbowała leczyć tego chłopca. Okazało się, ze cierpiał on na stosunkowo niegroźna chorobę nerek, a jego stan pogorszył się tak bardzo tylko dlatego, ze nie podano mu antybiotyków. Chłopiec potrzebował operacji. Amerykanka była wściekła i jednocześnie zrezygnowana, co jest typowe dla ludzi, którzy znajda się w takiej sytuacji. Powiedziała mi, ze chłopiec nie pójdzie do szpitala. - Dlaczego? - spytałam - Przecież wystarczy wziąć taksówkę, zawieźć go do najbliższego szpitala i zażądać, by udzielono mu pomocy.
One tego nie zrobią - powiedziała lekarka. - Gdyby zrobiły to dla jednego pacjenta, musiałyby to samo zrobić dla wszystkich.
Ale ten dzieciak ma zaledwie 15 lat! - pomyślałam."
To nie były schroniska miłości, to były umieralnie, gdzie najważniejszą rzeczą było ochrzczenie chorych przed śmiercią. To był główny powód ich działalności, przynajmniej dla Teresy.
Dochody osiągane przez Zgromadzenie Sióstr Misjonarek Miłości wystarczyłyby na wyposażenie kilku najwyższej klasy klinik w Bengalu. Jednak siostry nie prowadza szpitala, lecz nędzne schronisko, które z pewnością byłoby przedmiotem sadowej skargi i protestów, gdyby je prowadził lekarz. Czynią tak nie dlatego, ze nie maja innego wyjścia, ale dlatego, ze tak sobie życzy założycielka zgromadzenia. Jej celem nie jest niesienie ulgi w cierpieniu, lecz umocnienie kultu zbudowanego na śmierci, cierpieniu i podporządkowaniu. Matka Teresa (która - co warto odnotować - korzystała z usług kilku najlepszych i najdroższych klinik świata zachodniego, lecząc się na serce i inne przypadłości późnego wieku) ujawniła swoje rzeczywiste intencje w jednym z telewizyjnych wywiadów. W rozmowie z dziennikarzem opisywała umierającego w męczarniach, chorego na raka człowieka. Uśmiechając się do kamery, relacjonowała swoja rozmowę z nieuleczalnie chorym pacjentem:
- Cierpisz jak Chrystus na krzyżu. To Jezus cie całuje - powiedziała, po czym, nie uświadamiając sobie ironii zawartej w słowach cierpiącego człowieka przytoczyła jego odpowiedz:
- Jeśli tak, to proszę, poproś go, żeby przestał.
Matka Teresa uczyła siostry pracujące w domach dla umierających, w jaki sposób w tajemnicy chrzcić tych, którzy byli o krok od śmierci. Siostry pytały tych chorych, czy chcą otrzymać "bilet do nieba". Odpowiedz twierdzącą uważano za zgodę na chrzest. Następnie
siostry udawały, ze chłodzą czoło chorego wilgotna ściereczka, podczas gdy w rzeczywistości dokonywały wtedy aktu chrztu, szeptem wypowiadając niezbędne formuły. Cała sprawa musiała być utrzymana w tajemnicy, żeby się nie wydało, ze zakonnice z domów Matki Teresy chrzczą hindusów i muzułmanów.
W ten oto sposób mniejsza hipokryzja służyła do ukrycia większej.
Niektórzy twierdza, ze skrajna prostota, czy nawet prymitywizm, są lepsze niż luksusy typowe dla życia klasztornego w niedalekiej przeszłości. Ale tak naprawdę nie chodzi w nich o ascetyzm, lecz o surowość, dyscyplinę i bezwzględne podporządkowanie sobie uzależnionych od cudzej pomocy ludzi. Jak można się było spodziewać, zawsze wtedy, gdy dogmatycznie przestrzegane normy zderzały się z potrzebami chorych i biedaków, potrzeby podopiecznych okazywały się mniej ważne.
całość tutaj
"Dyskusja z idiotami niepotrzebnie ich nobilituje"

