Nie chciałem tego, Tgc, aleś mnie sprowokował! :twisted: :twisted:
Poezja debilistyczna:
WALKA CZUBÓW
„Low power! Low power, mistrzu!”
Takie to słowa na kamieni zgliszczu
Mistrz zakonu wypowiadał, medytując snadnie.
Taki dostał rozkaz od mistrza swojego,
Że gdy ten w walce z wrogiem swoim padnie,
To on przejmie wówczas obowiązki jego.
Siedzi tedy i prawi, prawi, medytuje.
Lecz gdyby wiedział, co mu los szykuje,
Wstałby wówczas i odszedł,
Gdyż takiego szoku
Nikt się nie spodziewał.
Mistrz ów od roku
Z kobietą zadzierał,
Której imię utajnione niechaj lepiej będzie,
Bo niewiadomo w czyje ten poemat trafi kiedyś ręce.
Kochał ów kobietę, a ona jego
I na pozór nie było w tym nic złego.
Lecz regulamin zakonu był tutaj surowy
I mówił: „Stefanie, nie miej nigdy żony.
Karą za miłość jest śmierć Stefanie
Zatem uważaj co robisz – nawet jak ci stanie
Zęby zaciśnij i powstrzymaj żądze.
Bo jak nie, wówczas Adolf – to ten, co go szkolisz
Dorwie cię i ci wpierdoli.
Chyba nie chcesz tego,
Aby uczeń młody zabił mistrza swego.”
Tak mówił zakon, lecz Stefan nie słuchał,
Nie zważał na Adolfa, tego malucha,
Co rósł w siłę szybko i widząc co się dzieje,
Czując że go zaraz krew jasna zaleje
Zaczaił się na mistrza, patrzy nań z góry
Niebo przesłoniły ciemne, gęste chmury
Wzrokiem Adolf omotał swojego Stefana
I schodzi na dół, by z bólem zabić swego pana.
Schodzi z góry, rani swe stopy o głazy
Idzie wypełnić zakonu rozkazy.
Idzie, już biegnie, pędzi szaleńczo,
By się rozprawić z gadziną niewdzięczną.
Gniew w nim się burzy, grymas twarz wykrzywia,
W duszy myśl jedna: „Stefan, masz w ryja!”
I biegnie, i pędzi, zaciskając pięści
I bieży, i leci, po to, by się zemścić!
I stoi przed Stefanem, twarz mu ogniem gore
I w myśli wciąż powtarza: „Ja cię zapierdolę!”
Stefan, widząc swego ucznia w tak poważnym stanie
Wstał, spojrzał mu w twarz prosto.
Wypowiedział wówczas zdanie:
„Adolfie, nie tak ostro!”
Stefan nie wiedział co mówić, jak się wybronić
Stał zatem zdębiały, nie wiedział co robić.
Ale honor miał! I go nie porzucił!
Postanowił, że miłości z serca nie wykruszy.
I choć złamał reguły odejdzie z honorem.
Zwycięży lub życie straci w walce z tym matołem.
Jednak jeszcze nie teraz – Adolf jest za słaby.
Wiedział, że go zabije, lecz nie chciał ofiary.
Postanowił się jeszcze przed walką uchronić
I następnym tekstem przed bójką wybronić:
„Widzę twą twarz otoczoną gniewem.
Jakie są twe chęci, twe zamiary – nie wiem.
Lecz obawiam się, chłopcze mój najgorszego.
Planujesz atak na mistrza swojego!”
To mówiąc, jął wymyślać usprawiedliwienie
Na wypadek, gdyby go oskarżono o zdradzenie
Zakonu, w którym Adolf służył.
„ZDRAJCA!” – wrzasnął Adolf, aż iskry mu poszły z nozdrzy
„Byłeś dobry, byłeś wielki, możny
A teraz nas zdradziłeś – będziesz więc bez głowy!”
„Pędzę bimber sześćdziesięcioprocentowy
To chyba nie powód, aby mnie zabijać”
„Nie o bimber mi tu chodzi.
Powód <> się nazywa!”
Stefan, widząc, że nic nie wskóra, westchnął głęboko.
Stanął w pozycji bocznej ustalonej.
Oboje oczu otworzył szeroko
I był gotowy walczyć o swą żonę.
„MOC BETONOWEJ RĘKI!” – ruszył mistrz do boju
Wyciągnął swą prawicę, wymierzył w Adolfa
Jeszcze nigdy ręki takiego pokroju
Nie widziała ucznia osoba wątła.
Stokroć grubsza, dłuższa i straszniejsza,
Okuta mocnym, twardym betonem.
Lecz oto staje się jeszcze większa
Wówczas rzecze Stefan z niemałym humorem:
„To nie wszystko Adolfie, zawczasu się dowiedz,
Że tą rękę zbroją kwasy ortofosforowe
I pirofosforowe trzy i pięć!
Czy nadal do walki masz chęć?
Gdym był młody, na wiedzę byłem łasy.
Czy wiesz, kto mi wszczepił te kwasy?
Ha! Zdradza cię twój wzrok złowrogi.
Zrobił to Pan K.!” Z trudem czując nogi
I niepewnie stojąc, Adolf chce coś mówić
Lecz bardzo się bojąc odwraca się tyłem.
Stefan wówczas grzmi: „Jeszcze nie skończyłem!
Od Chucka Norrisa jest to podarunek.
Wielką przysługę wyświadczył on światu,
Dał mi swój niezniszczalny fechtunek
Gdy ty na gówno wolałeś papu.
Teraz ja cię zniszczę tą ręką!
I to ja wyjdę z tej walki zwycięsko!”
Adolf z początku miał stracha, lecz wnet się opamiętał.
Wysunął jedną nogę, minę groźną zrobił,
Jednym ruchem podciągając lewy bluzy rękaw
Krzyknął: „ Nie będziesz mi pierdolił
O twej wielkiej sile
Bo póki ja żyję
I pewną moc posiadam
Nikt nie będzie mi betonem przed oczami szalał!
ŻAR PŁONĄCYCH PALCÓW! – moc ich jest wielka.
Świadczy o tym moja lewa upolona ręka.”
Jak dwie chmury, co latem na niebie latają
I z wielkim hukiem, gdy się spotykają,
Śmiercionośna energia sunie w głąb do ziemi,
Jak dwie bestie, co gdy rękami swemi
Obejmują swe gardła i do krwi gryzą
A wrzeszcząc, plując i z wroga szydząc
Nie zważają na nic,
Tak Adolf natarł na Stefana swoimi palcami.
Ogień buchnął z palców ucznia potężnego,
Spopielił on, stopił stefanowy beton
I mało by brakło, by z mistrza możnego
Został czerwony, usmażony bekon.
Jednak on uniknął ciosu morderczego
I przeżył, straszny się stał jak malaria!
Spojrzał więc z nienawiścią w stronę ucznia swego
Co Adolf skwitował: „No kurwa masarnia!”
I wtedy się zaczęło – aż zadrżała ziemia
Bryła wyskoczyła z wielkich posad świata
Zginął ten, kto przebywał w polu rażenia.
Wieśniakowi staremu rozpadła się chata.
W strasznym uścisku dwa ciała się splątały
I się wzajemnie, wciąż napierdalały.
Adolf w wątrobę kopie Stefana
Jego noga szybka jak nowe Ferrari
I tak się bili aż do rana
Uczeń młody i mistrz stary.
Gdy nastał świt, oni znów się biją,
Połowa kraju się wyprowadziła
Bo biła od nich tak wielka siła,
Która by nawet skały rozkruszyła.
Pięść, kolano, stopa, łokieć
Stefan z buta dostał w krocze.
Dyńka, klata, nawet palce!
Wszystko brało udział w walce.
Adolf krwawi, jęczy, syczy
Stefan mordę mu rozorał,
Mistrz jest więc radosny, krzyczy:
„Czas już, żebym cię pokonał!”
Lecz Adolf zimną krew zachował
I się wnet teleportował.
Na wzgórzu stanął, obserwował
Jak się mistrz patrzy dokoła
I nie mogąc ucznia dobić
Zaczął Stefan tam się głowić:
„Gdzie skurwysyn mógł się schować?!”
Adolf bacznie obserwował
Te Stefana kocie ruchy.
Wtem zerknął w prawo – jak mamuty
Wielkie głazy
Widniały hen z oddali.
Adolf przemknął więc cichutko
W miejsce gdzie te głazy widział.
Oj, nie było ich malutko!
Jeden na drugim spoczywał.
Wszystkie ciężkie jak słoni sto
Wielkie jak Lionela matka
(Tego z <>, jeśli nie oglądał kto).
Adolf: „No ale będzie jatka!”
I wziął na barki wielki głaz
I patrzy na Stefana.
I myśli: „Śmierci nadszedł czas
Zabiję swego pana”.
I krzyknął Adolf w niebogłosy
„MŁOT THORA!”
Stefanowi na karku zjeżyły się włosy
Nie docenił amatora.
Jak w zwolnionym filmie Stefan widział głaz.
Adolf się śmieje: „Już nadszedł twój czas!”
Głaz już w połowie drogi między nim, a skarpą,
Adolf cieszy swą michę rozdartą.
Już pewien, że wygrał, pewien zwycięstwa
Już go zaczyna cieszyć stefanowa klęska
Gdy wtem Stefan zniknął – czy gdzieś się schował?
Nie, Adolfie, on się teleportował.
Jak maciora, gdy zabiorą jej młode
I nie mogąc ich znaleźć,
Myśląc, że zabite czy chore,
Zaczyna szaleć
I jej głos na cały las słychać
Jej ryk boleść matczyna przenika
I mówi, by nie zabierano jej włości,
Tak Adolf głos wydał, pełen wściekłości!
I począł szukać wzrokiem Stefana
Myśląc: „ Gdzie się podziała menda zasrana?”
Nie wiedział, że Stefan stoi za jego plecami.
On głowę mu obrzucił świeżymi liściami,
Aby uwagę zwrócić na siebie.
Adolf powiedział: „Nie spostrzegłem ciebie.”
I już gotowy do zadania ciosu,
Gdy nagle zamarł, nie mogąc wydać głosu.
Mistrz jego spęczniał, brzuch wciągnął,
Mięśnie klaty napiął, obojczyki rozgiął.
Czoło Adolfa pokryło się potem,
Gdy z przerażeniem usłyszał: „JESTEM BOCHEN!”
Przerażenie po raz wtóry w gniew się zamieniło
I Adolf zajebał Bochenowi w ryło.
Jednak – dziwy! Cios się zatrzymał – strasznie dziwna sprawa.
I mógłby tak Adolf bić mistrza do rana,
Gdyby Bochen nie odchylił swej potężnej głowy
I nie zajebał Adolfowi w przewód pokarmowy.
„MOC AZBESTOWEJ GŁOWY!” – rzecze przy tym Bochen
I już po sekundzie Adolf się zwija,
Zaraz potem
Bochen się odzywa:
„A teraz trać moc i rzygaj!”
Nadeszła dla Adolfa godzina nieszczęśliwa,
Bowiem tak się działo,
Że gdy komu się na wymioty zbierało,
Wówczas wraz z rzygami całą moc wydalał
I się coraz słabszym i słabszym stawał.
Tak więc Adolf rzyga, rzyga i haftuje,
Lecz po chwili wznosi się i odlatuje.
Stoi na dole i myśli jakim czarem
Przerwać to rzyganie, co jest mu koszmarem.
„Czar Manti!” – wnet sobie przypomina,
Że to ten czar działa, kiedy się zaczyna
Niestrawność i rzyganie.
Adolf, choć przestał haftować
I nie myślał już chorować,
Z przerażeniem zdał se sprawę,
Że do połowy stracił parę!
Dużo stracił Adolf siły
Stał więc uczeń nieszczęśliwy,
Gdy wtem przy nim Bochen stanął
I ani chwili nie zwlekając,
Zawołał głosem gromkim:
„MOC ŻELBETONOWEJ NOGI!”
Jak po wybuchu zatrzęsła się ziemia,
Wyrwy się porobiły i w górze, i w dole.
Adolf się w tego wszystkiego wyjebał
I krzyknął tylko: „O ja pierdolę!”
A gdy tak leżał osłabiony
Stanęła mu przed oczami twarz Bochena żony:
„Chciałeś nas rozdzielić
Ale Bochen ci wpierdzieli.
Przed śmiercią lecz wiedz uczniu słaby
Że zawsze wygrywa ten, kto stary
I doświadczony
Ty nie masz żony
I nikt po tonie nawet nie zapłacze.
Na pożegnane powiem: „Spierdalaj kabacie!”
Wtem twarz żony się zmienia w Bochena,
On nad nim stoi, do ciosu się zbiera.
Wzniósł swą rękę wysoko do góry,
Niebo znów przesłoniły ciemne, gęste chmury,
Rozpędził swą rękę i w brzuch go uderzył
Potem kolejny cios, i kolejny, już nawet nie mierzył,
Tylko bił na oślep, Adolfa ranił,
Aż po pewnym czasie swego ucznia zabił.
Bochen otarł pot z czoła, spojrzał na trupa,
Oczy szeroko otwarte, twarz blada jak dupa.
Adolf leży rozpostarty na trawie, widok to smutny
Lecz mógł nie zaczynać z mistrzem ten uczeń butny.
Gdy Bochen odchodził, zachód słońca go witał,
A na horyzoncie czekała nań kobita.
Ciało Adolfa zostało zabrane
przez pasterzy i godnie pochowane.
Lecz nie smućcie się moi drodzy – bo oto jest myśl kojąca:
WOJOWNICY ODESZLI DO SŁOŃCA.
Gratuluję temu, co wytrwał do końca. :]
Poezja debilistyczna:
WALKA CZUBÓW
„Low power! Low power, mistrzu!”
Takie to słowa na kamieni zgliszczu
Mistrz zakonu wypowiadał, medytując snadnie.
Taki dostał rozkaz od mistrza swojego,
Że gdy ten w walce z wrogiem swoim padnie,
To on przejmie wówczas obowiązki jego.
Siedzi tedy i prawi, prawi, medytuje.
Lecz gdyby wiedział, co mu los szykuje,
Wstałby wówczas i odszedł,
Gdyż takiego szoku
Nikt się nie spodziewał.
Mistrz ów od roku
Z kobietą zadzierał,
Której imię utajnione niechaj lepiej będzie,
Bo niewiadomo w czyje ten poemat trafi kiedyś ręce.
Kochał ów kobietę, a ona jego
I na pozór nie było w tym nic złego.
Lecz regulamin zakonu był tutaj surowy
I mówił: „Stefanie, nie miej nigdy żony.
Karą za miłość jest śmierć Stefanie
Zatem uważaj co robisz – nawet jak ci stanie
Zęby zaciśnij i powstrzymaj żądze.
Bo jak nie, wówczas Adolf – to ten, co go szkolisz
Dorwie cię i ci wpierdoli.
Chyba nie chcesz tego,
Aby uczeń młody zabił mistrza swego.”
Tak mówił zakon, lecz Stefan nie słuchał,
Nie zważał na Adolfa, tego malucha,
Co rósł w siłę szybko i widząc co się dzieje,
Czując że go zaraz krew jasna zaleje
Zaczaił się na mistrza, patrzy nań z góry
Niebo przesłoniły ciemne, gęste chmury
Wzrokiem Adolf omotał swojego Stefana
I schodzi na dół, by z bólem zabić swego pana.
Schodzi z góry, rani swe stopy o głazy
Idzie wypełnić zakonu rozkazy.
Idzie, już biegnie, pędzi szaleńczo,
By się rozprawić z gadziną niewdzięczną.
Gniew w nim się burzy, grymas twarz wykrzywia,
W duszy myśl jedna: „Stefan, masz w ryja!”
I biegnie, i pędzi, zaciskając pięści
I bieży, i leci, po to, by się zemścić!
I stoi przed Stefanem, twarz mu ogniem gore
I w myśli wciąż powtarza: „Ja cię zapierdolę!”
Stefan, widząc swego ucznia w tak poważnym stanie
Wstał, spojrzał mu w twarz prosto.
Wypowiedział wówczas zdanie:
„Adolfie, nie tak ostro!”
Stefan nie wiedział co mówić, jak się wybronić
Stał zatem zdębiały, nie wiedział co robić.
Ale honor miał! I go nie porzucił!
Postanowił, że miłości z serca nie wykruszy.
I choć złamał reguły odejdzie z honorem.
Zwycięży lub życie straci w walce z tym matołem.
Jednak jeszcze nie teraz – Adolf jest za słaby.
Wiedział, że go zabije, lecz nie chciał ofiary.
Postanowił się jeszcze przed walką uchronić
I następnym tekstem przed bójką wybronić:
„Widzę twą twarz otoczoną gniewem.
Jakie są twe chęci, twe zamiary – nie wiem.
Lecz obawiam się, chłopcze mój najgorszego.
Planujesz atak na mistrza swojego!”
To mówiąc, jął wymyślać usprawiedliwienie
Na wypadek, gdyby go oskarżono o zdradzenie
Zakonu, w którym Adolf służył.
„ZDRAJCA!” – wrzasnął Adolf, aż iskry mu poszły z nozdrzy
„Byłeś dobry, byłeś wielki, możny
A teraz nas zdradziłeś – będziesz więc bez głowy!”
„Pędzę bimber sześćdziesięcioprocentowy
To chyba nie powód, aby mnie zabijać”
„Nie o bimber mi tu chodzi.
Powód <> się nazywa!”
Stefan, widząc, że nic nie wskóra, westchnął głęboko.
Stanął w pozycji bocznej ustalonej.
Oboje oczu otworzył szeroko
I był gotowy walczyć o swą żonę.
„MOC BETONOWEJ RĘKI!” – ruszył mistrz do boju
Wyciągnął swą prawicę, wymierzył w Adolfa
Jeszcze nigdy ręki takiego pokroju
Nie widziała ucznia osoba wątła.
Stokroć grubsza, dłuższa i straszniejsza,
Okuta mocnym, twardym betonem.
Lecz oto staje się jeszcze większa
Wówczas rzecze Stefan z niemałym humorem:
„To nie wszystko Adolfie, zawczasu się dowiedz,
Że tą rękę zbroją kwasy ortofosforowe
I pirofosforowe trzy i pięć!
Czy nadal do walki masz chęć?
Gdym był młody, na wiedzę byłem łasy.
Czy wiesz, kto mi wszczepił te kwasy?
Ha! Zdradza cię twój wzrok złowrogi.
Zrobił to Pan K.!” Z trudem czując nogi
I niepewnie stojąc, Adolf chce coś mówić
Lecz bardzo się bojąc odwraca się tyłem.
Stefan wówczas grzmi: „Jeszcze nie skończyłem!
Od Chucka Norrisa jest to podarunek.
Wielką przysługę wyświadczył on światu,
Dał mi swój niezniszczalny fechtunek
Gdy ty na gówno wolałeś papu.
Teraz ja cię zniszczę tą ręką!
I to ja wyjdę z tej walki zwycięsko!”
Adolf z początku miał stracha, lecz wnet się opamiętał.
Wysunął jedną nogę, minę groźną zrobił,
Jednym ruchem podciągając lewy bluzy rękaw
Krzyknął: „ Nie będziesz mi pierdolił
O twej wielkiej sile
Bo póki ja żyję
I pewną moc posiadam
Nikt nie będzie mi betonem przed oczami szalał!
ŻAR PŁONĄCYCH PALCÓW! – moc ich jest wielka.
Świadczy o tym moja lewa upolona ręka.”
Jak dwie chmury, co latem na niebie latają
I z wielkim hukiem, gdy się spotykają,
Śmiercionośna energia sunie w głąb do ziemi,
Jak dwie bestie, co gdy rękami swemi
Obejmują swe gardła i do krwi gryzą
A wrzeszcząc, plując i z wroga szydząc
Nie zważają na nic,
Tak Adolf natarł na Stefana swoimi palcami.
Ogień buchnął z palców ucznia potężnego,
Spopielił on, stopił stefanowy beton
I mało by brakło, by z mistrza możnego
Został czerwony, usmażony bekon.
Jednak on uniknął ciosu morderczego
I przeżył, straszny się stał jak malaria!
Spojrzał więc z nienawiścią w stronę ucznia swego
Co Adolf skwitował: „No kurwa masarnia!”
I wtedy się zaczęło – aż zadrżała ziemia
Bryła wyskoczyła z wielkich posad świata
Zginął ten, kto przebywał w polu rażenia.
Wieśniakowi staremu rozpadła się chata.
W strasznym uścisku dwa ciała się splątały
I się wzajemnie, wciąż napierdalały.
Adolf w wątrobę kopie Stefana
Jego noga szybka jak nowe Ferrari
I tak się bili aż do rana
Uczeń młody i mistrz stary.
Gdy nastał świt, oni znów się biją,
Połowa kraju się wyprowadziła
Bo biła od nich tak wielka siła,
Która by nawet skały rozkruszyła.
Pięść, kolano, stopa, łokieć
Stefan z buta dostał w krocze.
Dyńka, klata, nawet palce!
Wszystko brało udział w walce.
Adolf krwawi, jęczy, syczy
Stefan mordę mu rozorał,
Mistrz jest więc radosny, krzyczy:
„Czas już, żebym cię pokonał!”
Lecz Adolf zimną krew zachował
I się wnet teleportował.
Na wzgórzu stanął, obserwował
Jak się mistrz patrzy dokoła
I nie mogąc ucznia dobić
Zaczął Stefan tam się głowić:
„Gdzie skurwysyn mógł się schować?!”
Adolf bacznie obserwował
Te Stefana kocie ruchy.
Wtem zerknął w prawo – jak mamuty
Wielkie głazy
Widniały hen z oddali.
Adolf przemknął więc cichutko
W miejsce gdzie te głazy widział.
Oj, nie było ich malutko!
Jeden na drugim spoczywał.
Wszystkie ciężkie jak słoni sto
Wielkie jak Lionela matka
(Tego z <>, jeśli nie oglądał kto).
Adolf: „No ale będzie jatka!”
I wziął na barki wielki głaz
I patrzy na Stefana.
I myśli: „Śmierci nadszedł czas
Zabiję swego pana”.
I krzyknął Adolf w niebogłosy
„MŁOT THORA!”
Stefanowi na karku zjeżyły się włosy
Nie docenił amatora.
Jak w zwolnionym filmie Stefan widział głaz.
Adolf się śmieje: „Już nadszedł twój czas!”
Głaz już w połowie drogi między nim, a skarpą,
Adolf cieszy swą michę rozdartą.
Już pewien, że wygrał, pewien zwycięstwa
Już go zaczyna cieszyć stefanowa klęska
Gdy wtem Stefan zniknął – czy gdzieś się schował?
Nie, Adolfie, on się teleportował.
Jak maciora, gdy zabiorą jej młode
I nie mogąc ich znaleźć,
Myśląc, że zabite czy chore,
Zaczyna szaleć
I jej głos na cały las słychać
Jej ryk boleść matczyna przenika
I mówi, by nie zabierano jej włości,
Tak Adolf głos wydał, pełen wściekłości!
I począł szukać wzrokiem Stefana
Myśląc: „ Gdzie się podziała menda zasrana?”
Nie wiedział, że Stefan stoi za jego plecami.
On głowę mu obrzucił świeżymi liściami,
Aby uwagę zwrócić na siebie.
Adolf powiedział: „Nie spostrzegłem ciebie.”
I już gotowy do zadania ciosu,
Gdy nagle zamarł, nie mogąc wydać głosu.
Mistrz jego spęczniał, brzuch wciągnął,
Mięśnie klaty napiął, obojczyki rozgiął.
Czoło Adolfa pokryło się potem,
Gdy z przerażeniem usłyszał: „JESTEM BOCHEN!”
Przerażenie po raz wtóry w gniew się zamieniło
I Adolf zajebał Bochenowi w ryło.
Jednak – dziwy! Cios się zatrzymał – strasznie dziwna sprawa.
I mógłby tak Adolf bić mistrza do rana,
Gdyby Bochen nie odchylił swej potężnej głowy
I nie zajebał Adolfowi w przewód pokarmowy.
„MOC AZBESTOWEJ GŁOWY!” – rzecze przy tym Bochen
I już po sekundzie Adolf się zwija,
Zaraz potem
Bochen się odzywa:
„A teraz trać moc i rzygaj!”
Nadeszła dla Adolfa godzina nieszczęśliwa,
Bowiem tak się działo,
Że gdy komu się na wymioty zbierało,
Wówczas wraz z rzygami całą moc wydalał
I się coraz słabszym i słabszym stawał.
Tak więc Adolf rzyga, rzyga i haftuje,
Lecz po chwili wznosi się i odlatuje.
Stoi na dole i myśli jakim czarem
Przerwać to rzyganie, co jest mu koszmarem.
„Czar Manti!” – wnet sobie przypomina,
Że to ten czar działa, kiedy się zaczyna
Niestrawność i rzyganie.
Adolf, choć przestał haftować
I nie myślał już chorować,
Z przerażeniem zdał se sprawę,
Że do połowy stracił parę!
Dużo stracił Adolf siły
Stał więc uczeń nieszczęśliwy,
Gdy wtem przy nim Bochen stanął
I ani chwili nie zwlekając,
Zawołał głosem gromkim:
„MOC ŻELBETONOWEJ NOGI!”
Jak po wybuchu zatrzęsła się ziemia,
Wyrwy się porobiły i w górze, i w dole.
Adolf się w tego wszystkiego wyjebał
I krzyknął tylko: „O ja pierdolę!”
A gdy tak leżał osłabiony
Stanęła mu przed oczami twarz Bochena żony:
„Chciałeś nas rozdzielić
Ale Bochen ci wpierdzieli.
Przed śmiercią lecz wiedz uczniu słaby
Że zawsze wygrywa ten, kto stary
I doświadczony
Ty nie masz żony
I nikt po tonie nawet nie zapłacze.
Na pożegnane powiem: „Spierdalaj kabacie!”
Wtem twarz żony się zmienia w Bochena,
On nad nim stoi, do ciosu się zbiera.
Wzniósł swą rękę wysoko do góry,
Niebo znów przesłoniły ciemne, gęste chmury,
Rozpędził swą rękę i w brzuch go uderzył
Potem kolejny cios, i kolejny, już nawet nie mierzył,
Tylko bił na oślep, Adolfa ranił,
Aż po pewnym czasie swego ucznia zabił.
Bochen otarł pot z czoła, spojrzał na trupa,
Oczy szeroko otwarte, twarz blada jak dupa.
Adolf leży rozpostarty na trawie, widok to smutny
Lecz mógł nie zaczynać z mistrzem ten uczeń butny.
Gdy Bochen odchodził, zachód słońca go witał,
A na horyzoncie czekała nań kobita.
Ciało Adolfa zostało zabrane
przez pasterzy i godnie pochowane.
Lecz nie smućcie się moi drodzy – bo oto jest myśl kojąca:
WOJOWNICY ODESZLI DO SŁOŃCA.
Gratuluję temu, co wytrwał do końca. :]

