http://szczerek.blog.polityka.pl/2015/09...wka-ludow/
Dobra relacja z tego, jak to naprawdę na Węgrzech wygląda:
Dobra relacja z tego, jak to naprawdę na Węgrzech wygląda:
Cytat:Budapeszt był spokojny jak zwykle. Albo niespokojny jak zwykle. Hipsterzy i dandysi kręcili się pomiędzy bagietkarniami i dizajnerskimi knajpami, jedli bajgle z kaczą wątróbką. Kierowcy zajeżdżali sobie wzajemnie drogę. Polscy plecakowcy szukali miejsca, w jakim by można spokojnie nad Dunajem wypić wino. Rosyjscy, niemieccy i amerykańscy turyści kręcili się po obu stronach rzeki, a bogate witryny, absolutnie niesplądrowane, błyszczały w najlepsze.
Nie, nie szydzę. Nie ironizuję nawet. Nie mam nic przeciwko wielkomiejskiemu, europejskiemu stylowi życia ani błyszczącym witrynom. Czemu miałbym mieć. Chodzi mi wyłącznie o to, że gdybym naprawdę miał dostosować swoją percepcję do tonu polskiej debaty publicznej dotyczącej imigrantów, musiałbym być zaskoczony, że Budapeszt nie przypomina Rzymu opanowanego przez Wandali. I że na Vaci utca, jak w średniowieczu w ruinach Forum Romanum, pasterze w kożuchach nie wypasają kóz przypędzonych z dalekich, dzikich krain. Że te kozy nie pogryzają kwiatków z kwietników i przystrzyżonych trawników. Że przez Most Elżbiety nie ciągną ponure procesje czarnowłosych i śniadych ludzi w podrabianych adidasach, bazarowych dżinsach, z dżihadzkimi brodami i mordem w oczach. I że nie pędzą przed sobą czarnych worków z dziurami na oczy, w których mieszczą się kobiety. Tak, też się tego boję, jak wy wszyscy. Ten obrazek islamskiego końca cywilizacji jest wdrukowany również w moją głowę. Ale go tam nie zobaczyłem. Szczerze mówiąc, poza dworcem Keleti nie widziałem w Budapeszcie pół uchodźcy.
*
Ale dworzec Keleti mnie jednak zaskoczył. Wiedziałem co prawda, że większość uchodźców opuściła już Keleti, ale nie spodziewałem się, że dworzec będzie mniej więcej taki jak zawsze. Czyli w miarę porządny, ale lekko przybrudzony, wyglądający na trochę zmęczony całym tym przepompowywaniem Keletu w Nyugat, obsługiwaniem całej tej gorszej strony Dunaju i służeniem za punkt przerzutowy na odwiecznej trasie wędrówki z Rurytanii, Bordurii, Syldawii i wszystkich Boratostanów do krain Śródziemia.
Cudów, myślałem, nie ma. Jak wędrówka ludów, to wędrówka ludów, i to nie jest tak, że tabuny ludów spoza cywilizacji, zalągłszy się w jednym miejscu, który w dodatku uważają za punkt strategiczny, po prostu go opuszczą i śladu po nich nie zostanie. I cudów nie było. Został nie tylko ślad, ale i sami uchodźcy, których aż tak znów mało nie było. Kilkaset osób. Niektórzy kręcili się w okolicy peronów, inni w podziemnym przejściu. Stały tam namioty igloo, działał darmowy internet i punkt ładowania komórek. Ale nie było tłumów. Miejsca było sporo. Przechodnie kręcili się między imigrantami. Wolontariusze Migration Aid rozdawali jedzenie. Można ich było poznać po białych, gumowych rękawiczkach naciągniętych na dłonie. Wyglądali w nich trochę jak postaci z kreskówek Disneya. Ubrania z donacji leżały w stosach. Można było przebierać.
Migranci byli nieco przygaszeni i zmęczeni. Pociągi do Wiednia i Monachium już jeździły, kupowali więc bilety, ale wielkich kolejek przy kasach nie było. Kilku wolontariuszy tłumaczyło im na angielski rozkład jazdy. Policjanci strzegący peronu trochę się nudzili i byli wyraźnie zmęczeni. Kręcili się też po okolicy policjant niemiecki i austriacki. Trzymali się razem i chichotali z czegoś po niemiecku. Węgierscy gliniarze myśleli chyba, że z nich i cięli w nich podejrzliwymi spojrzeniami. Nie chcieli rozmawiać. Ani Niemiec, ani Austriak, ani Węgrzy. Wywracali oczami i mówili, żebym sobie poszedł pogadać do „police press”. W sumie im się nie dziwiłem. Cały dzień siedzieli na dworcu i cholera ich już brała. Na ich miejscu też by mi się gadać nie chciało.
Dopóki rodzimy się i umieramy, póki światło jest w nas, warto się wkurwiać, trzeba się wkurwiać! Wciąż i wciąż od nowa.

