Wybrałam się wczoraj wieczorem do kina. Jak już pisałam w innym wątku - gratka, polski film w kinie, mimo że nie pałałam ogromną chęcią zobaczenia "Kleru", takiej okazji nie mogłam odpuścić.
Do kina chodzę kilka razy do roku, często w weekendy, przychodzę zazwyczaj mniej więcej w porze rozpoczęcia seansu, żeby kupić bilet i zdążyć na trailery, ale nie oglądać innych reklam. Wczoraj - szok. Takiej kolejki w kinie w moim city nigdy wcześniej nie widziałam. Nawet gdy były jeszcze środy z Orange, kolejki nie były tak długie.
Kupiłam bilety. Bałam się, że zabraknie - ale wystarczyło, mimo że sala była prawie pełna.
Teraz o filmie.
Był ciężki. Przygnębiający, depresyjny. Pokazywał zwyczajnych ludzi z ich problemami, z tym że niektórzy z tych ludzi ubrani byli w sutanny. Ludzie ci nie byli w niczym lepsi czy gorsi od przeciętnych, sutann nienoszących. Dużą zaletą filmu było pogłębienie głównych bohaterów. Można było ich zobaczyć w różnym świetle, pod różnym kątem, podejmujących dobre i złe decyzje. Można było im współczuć uwikłania we wcale niełatwą codzienność. W linku, który umieściłam w innym temacie, zakonnik mówił, że to film o samotności - ale to pół prawdy. To film o walce z samotnością, w której czasami się wygrywa, czasami przegrywa. Samotnością zwyczajną, ludzką, wyrażającą się poprzez potrzebę bliskości drugiego człowieka - jak i samotnością człowieka będącego maleńkim, nieistotnym szczebelkiem w drabinie systemu. Trybikiem, który bardzo łatwo zastąpić innym trybikiem, potem znowu innym, a zepsute wyrzucić do śmieci - winiąc trybiki za to, że są kiepskiej jakości - nie wytwórcę za to, że nie dołożył starania, aby trybiki wykonać starannie; nie konserwatora za to, że zaniedbał swoją pracę.
Trybik może się zbuntować, może też pokornie przyjąć swój los - nic nieznaczącej jednostki, mającej za zadanie wykonać swoją misję, niezależnie od tego, ile ona kosztuje. Bez wsparcia reszty maszyny.
Reżyser pokazał w filmie drogę obu trybików i jej początkowe konsekwencje. Która decyzja była właściwa? Czy którakolwiek była? Albo czy którakolwiek z nich była zła? Film nie daje na to odpowiedzi, w każdym razie nie wprost.
Zupełnie nie rozumiem, dlaczego ten film został przez niektórych nadgorliwców okrzyknięty antykościelnym. Bo pokazał księży jako zwyczajnych ludzi? Dawno temu był już czas, aby katolickie duchowieństwo zdjąć z piedestału nadludzi. I nie chodzi nawet głównie o to, że całemu społeczeństwu (bo przecież nie tylko tzw. wierzącym) byłoby w Polsce z tym lepiej. Przede wszystkim byłoby lepiej samym księżom. Gdyby zaakceptować ich jako zwyczajnych ludzi, ze wszystkimi potknięciami, ze wszystkimi pragnieniami - zamiast pragnienia i potknięcia zamiatać pod dywan i udawać, że jest czysto.
Jeśli kogoś gorszy pokazywanie księdza grzeszącego małymi grzechami, których dopuszczają się miliony tzw. wierzących, to znaczy, że jest hipokrytą. Że oczekuje od księdza bycia herosem, Jezusem albo przynajmniej Supermanem. Łatwo oczekiwać od kogoś innego - znacznie trudniej od samego siebie. Taka bywa ludzka natura.
W filmie widać też, że ryba psuje się od głowy - a Kościół od wysoko postawionych hierarchów. I nic w tym dziwnego, bo tak funkcjonują wszystkie olbrzymie instytucje. Warto pamiętać o tym, że KK to także korporacja. Obracająca olbrzymimi kwotami, w której trzeba walczyć o władzę. A nic tak nie psuje jak władza i duże pieniądze. Zwłaszcza zaś połączenie tych dwu.
Film mimo wszystko, moim zdaniem, bierze też w obronę hierarchów. Ktoś, kto jest tak wysoko na świeczniku, musi być politykiem. Politykiem i managerem. Musi się układać, dogadywać, walczyć o interesy, o pieniądze. Gdyby hierarchowie wrócili do nauczania Jezusa, może katolicyzm odrodziłby się czystszy. A może Kościół by upadł. Kto podjąłby takie ryzyko?
Wielki minus filmu: zakończenie. Przerysowane, wyolbrzymione, nieprzystające do realiów filmu. Całość była realistyczna, momentami nawet naturalistyczna - zakończenie zaś jak w tandetnym, hollywoodzkim filmie klasy B. Wielkie rozczarowanie.
I jeszcze o wątku pedofilskim, o którym wspominał ZaKotem: nie uważam, żeby było go w filmie za dużo. Dużo było w tym filmie cierpienia, dużo o cierpienia zakłamywaniu. Obwinianiu ofiar zamiast winowajców. To akurat reżyser oparł na rzeczywistych zdarzeniach, które miały miejsce w Polsce. I nie tylko w Polsce. Deptania ofiar było w KK tyle, że nic dziwnego, iż był to jeden z głównych wątków filmu.
Podsumowując: obraz stworzony przez Smarzowskiego nie był miły, łatwy, czy przyjemny. Oglądało się go z poczuciem dysonansu - jak daleko jest codzienność Kościoła od nauczania Jezusa. Ale Smarzowski nie moralizuje - współczuje bohaterom życia w dysonansie. Bo takie życie musi bywać piekłem.
Do kina chodzę kilka razy do roku, często w weekendy, przychodzę zazwyczaj mniej więcej w porze rozpoczęcia seansu, żeby kupić bilet i zdążyć na trailery, ale nie oglądać innych reklam. Wczoraj - szok. Takiej kolejki w kinie w moim city nigdy wcześniej nie widziałam. Nawet gdy były jeszcze środy z Orange, kolejki nie były tak długie.
Kupiłam bilety. Bałam się, że zabraknie - ale wystarczyło, mimo że sala była prawie pełna.
Teraz o filmie.
Był ciężki. Przygnębiający, depresyjny. Pokazywał zwyczajnych ludzi z ich problemami, z tym że niektórzy z tych ludzi ubrani byli w sutanny. Ludzie ci nie byli w niczym lepsi czy gorsi od przeciętnych, sutann nienoszących. Dużą zaletą filmu było pogłębienie głównych bohaterów. Można było ich zobaczyć w różnym świetle, pod różnym kątem, podejmujących dobre i złe decyzje. Można było im współczuć uwikłania we wcale niełatwą codzienność. W linku, który umieściłam w innym temacie, zakonnik mówił, że to film o samotności - ale to pół prawdy. To film o walce z samotnością, w której czasami się wygrywa, czasami przegrywa. Samotnością zwyczajną, ludzką, wyrażającą się poprzez potrzebę bliskości drugiego człowieka - jak i samotnością człowieka będącego maleńkim, nieistotnym szczebelkiem w drabinie systemu. Trybikiem, który bardzo łatwo zastąpić innym trybikiem, potem znowu innym, a zepsute wyrzucić do śmieci - winiąc trybiki za to, że są kiepskiej jakości - nie wytwórcę za to, że nie dołożył starania, aby trybiki wykonać starannie; nie konserwatora za to, że zaniedbał swoją pracę.
Trybik może się zbuntować, może też pokornie przyjąć swój los - nic nieznaczącej jednostki, mającej za zadanie wykonać swoją misję, niezależnie od tego, ile ona kosztuje. Bez wsparcia reszty maszyny.
Reżyser pokazał w filmie drogę obu trybików i jej początkowe konsekwencje. Która decyzja była właściwa? Czy którakolwiek była? Albo czy którakolwiek z nich była zła? Film nie daje na to odpowiedzi, w każdym razie nie wprost.
Zupełnie nie rozumiem, dlaczego ten film został przez niektórych nadgorliwców okrzyknięty antykościelnym. Bo pokazał księży jako zwyczajnych ludzi? Dawno temu był już czas, aby katolickie duchowieństwo zdjąć z piedestału nadludzi. I nie chodzi nawet głównie o to, że całemu społeczeństwu (bo przecież nie tylko tzw. wierzącym) byłoby w Polsce z tym lepiej. Przede wszystkim byłoby lepiej samym księżom. Gdyby zaakceptować ich jako zwyczajnych ludzi, ze wszystkimi potknięciami, ze wszystkimi pragnieniami - zamiast pragnienia i potknięcia zamiatać pod dywan i udawać, że jest czysto.
Jeśli kogoś gorszy pokazywanie księdza grzeszącego małymi grzechami, których dopuszczają się miliony tzw. wierzących, to znaczy, że jest hipokrytą. Że oczekuje od księdza bycia herosem, Jezusem albo przynajmniej Supermanem. Łatwo oczekiwać od kogoś innego - znacznie trudniej od samego siebie. Taka bywa ludzka natura.
W filmie widać też, że ryba psuje się od głowy - a Kościół od wysoko postawionych hierarchów. I nic w tym dziwnego, bo tak funkcjonują wszystkie olbrzymie instytucje. Warto pamiętać o tym, że KK to także korporacja. Obracająca olbrzymimi kwotami, w której trzeba walczyć o władzę. A nic tak nie psuje jak władza i duże pieniądze. Zwłaszcza zaś połączenie tych dwu.
Film mimo wszystko, moim zdaniem, bierze też w obronę hierarchów. Ktoś, kto jest tak wysoko na świeczniku, musi być politykiem. Politykiem i managerem. Musi się układać, dogadywać, walczyć o interesy, o pieniądze. Gdyby hierarchowie wrócili do nauczania Jezusa, może katolicyzm odrodziłby się czystszy. A może Kościół by upadł. Kto podjąłby takie ryzyko?
Wielki minus filmu: zakończenie. Przerysowane, wyolbrzymione, nieprzystające do realiów filmu. Całość była realistyczna, momentami nawet naturalistyczna - zakończenie zaś jak w tandetnym, hollywoodzkim filmie klasy B. Wielkie rozczarowanie.
I jeszcze o wątku pedofilskim, o którym wspominał ZaKotem: nie uważam, żeby było go w filmie za dużo. Dużo było w tym filmie cierpienia, dużo o cierpienia zakłamywaniu. Obwinianiu ofiar zamiast winowajców. To akurat reżyser oparł na rzeczywistych zdarzeniach, które miały miejsce w Polsce. I nie tylko w Polsce. Deptania ofiar było w KK tyle, że nic dziwnego, iż był to jeden z głównych wątków filmu.
Podsumowując: obraz stworzony przez Smarzowskiego nie był miły, łatwy, czy przyjemny. Oglądało się go z poczuciem dysonansu - jak daleko jest codzienność Kościoła od nauczania Jezusa. Ale Smarzowski nie moralizuje - współczuje bohaterom życia w dysonansie. Bo takie życie musi bywać piekłem.
Jeśli zabraknie ci argumentów - nazwij mnie kłamczynią i napisz, że łżę.


