Do niedawna broniłam jak Ojczyzny koncepcji Boga o ograniczonej wszechwiedzy, który nie zna wszystkich zdarzeń z przyszłości, a jedynie posiada doskonałą wiedzę o możliwościach tkwiących w teraźniejszości. Takie ujęcie pozwalało mi gładko pogodzić wszechmoc Boga z wolną wolą. Sądziłam, że Bóg znający przyszłość odbiera mi to wiedzą wolność wyboru, bo przecież z góry wiadomo, jak potoczy się mój los. Moje życie jest od samego początku do końca fabułą ze znanym autorowi początkiem i końcem.
Teraz do mnie powoli dociera, że posługiwałam się infantylną interpretacją wolnej woli, która miałaby polegać na tym, że to ja kreuje mój świat i jestem w tym całkowicie wolna, nie licząc ograniczeń biologiczno-środowiskowych. Postawiłam się na miejscu Boga. Co prawda, eufemistycznie mówiłam o współtworzeniu przeze mnie świata, udziale w dziele stworzenia, ale żeby podebrać Bogu tę zdolność kreacyjną, musiałam Boga ogołocić z wszechwiedzy. Słusznie zwrócił mi uwagę mój brat najmilszy Quinque (coraz bardziej sobie uświadamiam, jak mądrym człowiekiem jest Qunique), że teologii procesu nie sposób pogodzić z chrześcijaństwem. Ten Bóg wyłaniający się z panenteizmu nie jest już Panem Bogiem, tylko zaledwie współtowarzyszem. Przyjacielem. Partnerem.
Od niedawna kiełkuje we mnie myśl, że wolność to uświadomiona konieczność. Tak naprawdę nie o to chodzi w wolnej woli, żeby dowolnie kształtować swój los, tylko o to, żeby dowolnie się do tego z góry przesądzonego losu ustosunkować. Są dwa wyjścia: akceptuje swój los (dobro) lub nie akceptuje swojego losu (zło), przy czym tylko akceptacja losu czyni mnie człowiekiem wolnym, ponieważ uświadamiając sobie pisaną sobie konieczność jednocześnie wchodzę w tę rolę , która została mi przeznaczona. Można to porównać do aktora, który nie odgrywa tylko płytko roli, w którą nie wierzy (jest świadom, że to tylko maska), tylko staje się odgrywaną postacią. W ten sposób człowiek godzi się na aktywne uczestnictwo w swoim losie. To nie jest już więcej jakieś zewnętrzne wobec niego fatum, które kieruje jego życiem, tylko to jest jego przeznaczenie, misja, jedyny wariant życia, w którym może się spełnić.
Teraz do mnie powoli dociera, że posługiwałam się infantylną interpretacją wolnej woli, która miałaby polegać na tym, że to ja kreuje mój świat i jestem w tym całkowicie wolna, nie licząc ograniczeń biologiczno-środowiskowych. Postawiłam się na miejscu Boga. Co prawda, eufemistycznie mówiłam o współtworzeniu przeze mnie świata, udziale w dziele stworzenia, ale żeby podebrać Bogu tę zdolność kreacyjną, musiałam Boga ogołocić z wszechwiedzy. Słusznie zwrócił mi uwagę mój brat najmilszy Quinque (coraz bardziej sobie uświadamiam, jak mądrym człowiekiem jest Qunique), że teologii procesu nie sposób pogodzić z chrześcijaństwem. Ten Bóg wyłaniający się z panenteizmu nie jest już Panem Bogiem, tylko zaledwie współtowarzyszem. Przyjacielem. Partnerem.
Od niedawna kiełkuje we mnie myśl, że wolność to uświadomiona konieczność. Tak naprawdę nie o to chodzi w wolnej woli, żeby dowolnie kształtować swój los, tylko o to, żeby dowolnie się do tego z góry przesądzonego losu ustosunkować. Są dwa wyjścia: akceptuje swój los (dobro) lub nie akceptuje swojego losu (zło), przy czym tylko akceptacja losu czyni mnie człowiekiem wolnym, ponieważ uświadamiając sobie pisaną sobie konieczność jednocześnie wchodzę w tę rolę , która została mi przeznaczona. Można to porównać do aktora, który nie odgrywa tylko płytko roli, w którą nie wierzy (jest świadom, że to tylko maska), tylko staje się odgrywaną postacią. W ten sposób człowiek godzi się na aktywne uczestnictwo w swoim losie. To nie jest już więcej jakieś zewnętrzne wobec niego fatum, które kieruje jego życiem, tylko to jest jego przeznaczenie, misja, jedyny wariant życia, w którym może się spełnić.
