Piękna orka szura Napiórkowskiego, guru pseudointeligenckich wykształciuchów:
źódło
Cytat:Niedawno zajmowałem się tu analizą wywodów Roberta Gwiazdowskiego na temat nierówności, to teraz skoczmy na drugą stronę ideologicznej barykady. W zeszłym roku „Tygodnik Powszechny” wydrukował tekst Marcina Napiórkowskiego o irracjonalnych lękach i błędach poznawczych zwykłych ludzi [link w komentarzu]. Tekst ten wpisuje się w popularną od lat narrację o tym, jak przeciętny Kowalski zupełnie nie radzi sobie ze zrozumieniem otaczającej go rzeczywistości. Sprawa jest jedna dużo bardziej skomplikowana. Załączam kawałek polemiki („TP” jej nie chciał) pokazującej, że robienie z szarego człowieka podatnego na manipulację półgłówka nie jest do końca uzasadnione. Swoją drogą, tekst ten zapowiada nowinki na Dzikonomice. Niedługo zagoszczą tu naprawdę obszerne, wielowątkowe i mocno zakręcone eseje. A teraz przejdźmy do lęków Pani Katarzyny…
We „Władcach strachu” (TP 47/2019) Marcin Napiórkowski odmalowuje wizję cynicznych polityków, pseudoekspertów i korporacji, którzy robią wszystko, by ludzie bali się nie tego, czego powinni. Artykuł zaczyna się od przykładu Pani Katarzyny, która, widząc podejrzanie wyglądających pasażerów i lękając się zamachu terrorystycznego, w ostatniej chwili zamiast podróży pociągiem decyduje się na jazdę samochodem. Zdaniem Marcina Napiórkowskiego podjęła złą decyzję. Wszak wypadki samochodowe są nieporównywalnie częstsze od zamachów terrorystycznych. Ach, ci irracjonalni, lękliwi, podatni na manipulacje ludzie…
Siewcy strachu są prestidigitatorami, którzy chcą nas wywieść w pole – przekonuje artykuł – wykorzystują nasz niedostosowany do nowoczesności ewolucyjny radar, plemienne lęki, błędy w szacowani prawdopodobieństwa czy ułomne heurystyki wnioskowania. Lekarstwem na to ma być, jakżeby inaczej, zaufanie naukowcom, kwantyfikowanie ryzyk, pozbycie się emocji w polityce i oparcie jej na dowodach. Czy przeciętny człowiek – nieobeznany z matematyką i psychologia, nieczytający książek z gatunku „czego nie powinieneś się bać?” – jest naprawdę fatalnym intuicyjnym statystykiem, bezbronnym wobec manipulacji?
Jeszcze do niedawna naukowcy prześcigali się w odkrywaniu nowych błędów rozumowania i ułomnych heurystyk. Takich opisanych zniekształceń we wnioskowaniu jest, według niektórych katalogów, ponad sto osiemdziesiąt! Jednak ostatnimi laty coraz częściej podnoszą się głosy, że wiele badań nad ułomnościami ludzkiej percepcji ma w sobie coś z… uwaga, uwaga, prestidigitatorstwa. Tak jakby bardziej niż na zrozumieniu ludzkiego umysłu naukowcom zależało na przyłapaniu nas na błędzie za pomocą sprytnie skonstruowanego paradoksu, tricku, wieloznaczności. Ta problematyczna praktyka zyskała już nawet nazwę: surprise hacking. Marcin Napiórkowski przestrzega nas przed prestidigitatorstwem siewców strachu, lecz sam czerpie garściami z arsenału prestidigitatorów, którzy chcą nas przyłapać na błędzie.
A zatem, jak jest naprawdę z lękami Kowalskiego? Czy Pani Katarzyna podjęła złą decyzję?
No właśnie, wystraszona przez podejrzanego pasażera Pani Katarzyna w ostatniej chwili zamiast podróży pociągiem decyduje się na jazdę samochodem. A to bez sensu, wszak wypadki samochodowe są nieporównywalnie częstsze od zamachów terrorystycznych. A czy możemy te rzeczy jakoś sensownie porównać? Ocenić, czy i jak wielki błąd popełniła Pani Katarzyna? Spróbujmy.
Skwantyfikujemy niebezpieczeństwo, na jakie naraża się Pani Katarzyna wybierając samochód. Załóżmy że jest kobietą w średnim wieku, jeździ ostrożnie swoją małolitrażową skodą. Wybierzmy dłuższą trasę, tak ponad trzysta kilometrów, z Warszawy do Wrocławia. W bezdusznej matematyce ubezpieczeniowej śmierć Pani Katarzyny jest przedstawiana jako strata czterdziestu osobolat, dla uproszczenia czterdziestu lat. Śmierć Pani Katarzyny z prawdopodobieństwem dziesięciu procent to strata czterech lat, i tak dalej. Wreszcie skwantyfikowane ryzyko śmiertelnego wypadku Pani Krystyny na trasie Warszawa-Wrocław to około dwadzieścia pięć minut, mniej niż odcinek telenoweli. Kalkulacja ta uwzględnia ponadprzeciętną wypadkowość na polskich drogach, bo analogiczne obliczenia dla Europy Zachodniej dawałyby wynik nawet poniżej dziesięciu minut.
Nawet jeśli Pani Katarzyna popełnia błąd w rozumowaniu – ale o tym za chwilę – raczej zgodzimy się, że błąd ten jest niezbyt kosztowny. Albo i wcale: jeśli bowiem skwantyfikujemy prawdopodobieństwo wypadku do wymiaru czasu, to powinniśmy uwzględnić w tejże kalkulacji i sam czas podróży. Według nawigacji trasę z Warszawy do Wrocławia samochód pokonuje w trzy i pół godziny. Najszybszy pociąg jedzie cztery godziny i pięćdziesiąt minut, powinniśmy jeszcze doliczyć coś na logistykę, bo nie każdy mieszka naprzeciw dworca. Zatem jeśli ktoś wybiera pociąg, argumentując, że jest co prawda wolniejszy, ale bezpieczniejszy od samochodu, to popełnia błąd trzykrotnie większy, niż popełniła Pani Katarzyna.
Powyższe rozumowanie jest jednak nieścisłe. Otóż kwantyfikowałem śmierć w wypadku samochodowym porównując ją… no właśnie, do niczego, zera, absolutnego bezpieczeństwa. W pierwszej kolejności – o czym Marcin Napiórkowski nawet się nie zająknął – trzeba uwzględnić prawdopodobieństwo śmierci w wypadku kolejowym. Ale one jest faktycznie bardzo małe, w naszej kwantyfikacji będą to jakieś sekundy. Co natomiast z tym zamachem terrorystycznym? Tu, niestety, mamy to do czynienia z sytuacją, o której mówił Albert Einstein, że rzeczy trzeba tłumaczyć najprościej jak się da, ale nie prościej. Nie możemy mówić o ryzyku zamachu terrorystycznego w taki sam sposób, w jaki mówimy o ryzyku wypadku samochodowego. W przypadku tego drugiego korzystamy bowiem z dwóch wielkich matematycznych przyjaciółek: prawa wielkich liczb i tak zwanej stacjonarności procesu losowego. W przypadku tego pierwszego, jesteśmy pozbawieni tego komfortu. Innymi słowy, to są problemy nie tylko „ilościowo”, ale również „jakościowo” rożne.
No, cóż – zripostuje ktoś – nawet jeśli nie jesteśmy w stanie rzetelnie oszacować ryzyka udanego zamachu terrorystycznego w Polsce, to chyba możemy przyjąć, że jest ono ekstremalnie małe, o wiele mniejsze niż ryzyko śmierci w wypadku samochodowym? Owszem, to prawda, ale przyjrzyjmy się jeszcze raz, o jakim ryzyku mówimy w przypadku Pani Katarzyny. Czy o abstrakcyjnym ryzyku, że tego dnia padnie ofiarą zamachu? Czy o mniej abstrakcyjnym ryzyku, że padnie ofiarą zamachu, podróżując pociągiem? Czy wreszcie o jeszcze mniej abstrakcyjnym ryzyku, że _padnie ofiarą zamachu, podróżując pociągiem, do którego wsiada dwóch podejrzanych pasażerów?_ To są zupełnie inne ryzyka, które może dzielić kilka rzędów wielkości.
Naukowy prestidigitator, który w notesie ma zapisanych sto kilkadziesiąt ludzkich błędów wnioskowania, od razu wytłumaczy nam, że Pani Katarzyna uległa złudzeniu ignorowania częstości bazowych albo heurystyce reprezentatywności – poczciwa kobiecina nie rozumiała, że nawet jeśli większość terrorystów jest śniadoskóra, to większość śniadoskórych nie jest terrorystami. Jednak Pani Katarzyna wcale nie musi popełniać takiego błędu, aby zdecydować się na samochód. Owszem, podejrzany śniady pasażer w pociągu prawie na pewno nie jest terrorystą. Ale my cały czas poruszamy się w obszarze prawdopodobieństw, gdzie „prawie na pewno” i „na pewno” robi fundamentalną różnicę. Wystarczy, by Pani Katarzyna założyła, że jeden na milion podejrzanie zachowujących się śniadych pasażerów jest terrorystą, a wówczas pociąg staje się równie niebezpieczny jak samochód. Jeden na milion! Czy to tak strasznie irracjonalne założenie? Polemizowałbym.
Pani Katarzyna, decydując się na podróż autem, zastosowała to, co w probabilistyce zwiemy wnioskowaniem bayesowskim. Marcin Napiórkowski pomieszał zaś prawdopodobieństwa warunkowe z częstościami bazowymi. Kto dostałby lepszą ocenę na zajęciach z teorii podejmowania decyzji, pozostawiam czytelnikom do odgadnięcia.
Czy coś jeszcze pominęliśmy w samochodowo-pociągowym dylemacie? Oczywiście, ekologię. „Wybierając samochód, przyczyniamy się do ocieplenia klimatu” przypomina nam artykuł. A wybierając pociąg? Portal BBC opublikował niedawno fascynujące statystyki na temat tego, jakiś ślad węglowy jest związany z różnymi środkami transportu w Europie. Ponieważ polska sieć energetyczna opiera się w przeważającej mierze na spalaniu węgla, podróżowanie pociągiem generuje ślad energetyczny około 130 g. CO2 na kilometr na osobę. To naprawdę dużo, ba!, to nawet więcej niż emituje nowoczesny jednolitrowy silnik spalinowy. Gdyby pociągi stały na bocznicach, a wszyscy pasażerowie, jak Pani Katarzyna, przesiedli się do małolitrażowych aut, byłoby to korzystne dla środowiska! I to jest tak naprawdę najbardziej zaskakujący matematyczny wniosek z naszej historyjki.
źódło
