ZaKotem napisał(a): Toteż znajdował i to hojnych - w Indiach Aśoki i w Chinach zakony buddyjskie stały się wielkimi posiadaczami ziemskimi, podobnie jak Kościół katolicki. Rzecz w tym, że laska pańska pstremu koniowi stoi, więc po pewnym czasie zawsze pojawi się władza "protestancka" która zechce to tałatajstwo zsekularyzować. Ale to się nie może udać, gdy religia ma oparcie w plebsie, bo to grozi szybką detronizacją i defenstracją. Dlatego w mocarstwach buddyzm nie miał szans na wiekuiste utrzymanie się, bo kiedy cesarz zapragnął położyć łape na majątkach buddystów, to mógł ogłosić, że są paskudni i jedzie im z paszczy, i nikt go z tego powodu nie ekskomunikował.Poza Indiami, gdzie buddyzm zawsze był mniejszościowy, takie zjawiska za bardzo nie występowały.
ZaKotem napisał(a): No ale "koegzystencja" to już nie jest religia, tylko taki stary new age, gdzie sobie każdy wybiera, co mu się podoba z każdego systemu.W sumie w Chinach tak to chyba działa. Jest miliard Chińczyków, z czego jeden miliard to konfucjaniści, drugi to buddyści, a trzeci miliard to taoiści. Analogicznie w Japonii z buddyzmem i szinto.
Mówiąc prościej propedegnacja deglomeratywna załamuje się w punkcie adekwatnej symbiozy tejże wizji.

