zefciu napisał(a):E.T. napisał(a): To ja zapytam jeszcze. Jak się z tym czujesz?Ogólnie pozytywnie. Z negatywnych odczuć pojawia się opór przed reakcją wierzących znajomych i poczucie straty jakiegoś elementu kulturowego i społecznego. Z drugiej strony bardzo silne jest we mnie przekonanie, że „nie ma powrotu”. Tzn. jak już raz „spojrzy się na religię z zewnątrz”, to trudno do niej powrócić, bo widzi się te same mechanizmy utwierdzania się w przekonaniach, co w innych systemach, czy to religijnych, czy to pseudonaukowych. No i ostatecznie czuję się mniej skonfliktowany i swobodniejszy jeśli chodzi o przyjmowanie określonych myśli, czy hipotez.
Ja wpierw odrzuciłem religie i wiele lat patrzyłem na wszystko z boku. Sądziłem, że wszelkie mechanizmy przejrzałem i że do żadnej religii nie wrócę. A jednak wróciłem. Jest precedens.

zefciu napisał(a): Wiadomo „święty Kościół grzesznych ludzi”, ale można oczekiwać, że jeśli pewna grupa ma dostęp do Objawienia, to będzie przynajmniej rzadziej wyznawać błędne opinie i niemoralne postawy. Jeśli się widzi, że czasami te opinie i postawy są częstsze w tej grupie, to można się zastanawiać.
Dla mnie ratunkiem dla zasadności wiary w tej sytuacji jest uznanie, że do Objawienia dostęp ma inna, zapewne dużo mniejsza grupa niż ta, której się do tej pory przypisywało dostęp do Objawienia. Ma to sens zgodnie ze słowami Jezusa, że "drzwi do Królestwa Niebieskiego są wąskie". Ja chociażby nie uznaję prymatu żadnego Kościoła i jestem swoim "Jednoosobowym Kościołem" dla siebie. Oczywiście bywa to... samotne. W grupie zawsze raźniej. Ale daje mi to całkowitą wolność.
Szanuję chociażby papieża Franciszka i ogólnie katolicyzm, ale nie zgadzam się z katolicyzmem w wielu kwestiach. W związku z tym nie muszę przyjmować papieskich dogmatów na wiarę. Minusem tej wolności jest to, że mogę nieraz nieświadomie oceniać coś pod kątem opłacalności dla mojej osoby, zamiast twardo od siebie wymagać na podstawie zewnętrznych wymogów. Ale czy przeprowadzam wykładnię "pro-mustafowomondową", żeby wyszło, że jestem śliczny, cudny i owaki? Nie wiem. Chyba nie. Chyba. Możliwe jest też, że oceniam coś z nieracjonalną nienawiścią i umniejszaniem wobec siebie. Zatem ogólnie rzecz ujmując problemem w byciu sobie sterem, żeglarzem i okrętem jest to zakotwiczenie w sobie, które może zniekształcać ogląd na świat. No i to osamotnienie.
Ale cała sytuacja przypomina przemianę człowieka w nietzscheańskiej książce "Tako rzecze Zaratustra". Najpierw człowiek jest wielbłądem - dźwiga narzucane z zewnątrz wartości. Potem jest lwem, czyli rycząc odgania "narzuczaczy" wszelkiej maści. Na koniec jest dzieckiem, czyli istotą sprzed socjalizacyjnego ukształtowania. Tabula rasa, która nie bierze nic za wiarę, a wszystko kwestionuje.
zefciu napisał(a): Sprawy społeczne — rola chrześcijaństwa w kwestii osób LGBT coraz bardziej mi wadziła i nie potrafiłem zająć jakiejś fajnochrześcijańskiej postawy, która by te osoby akceptowała, a jednocześnie uznawała autorytet Biblii.
To tak w skrócie. Jak ktoś ma pytania, to proszę.
Bóg działa tajemniczymi sposobami.
Zważ proszę, że to właśnie kraje chrześcijańskie jako jedyne wprowadziły małżeństwa jednopłciowe. Japonia, Korea Południowa czy Tajwan, mimo bycia krajami bardzo bogatymi, dalej gorzej traktują mniejszości seksualne i płciowe. W związku z tym chrześcijaństwo długofalowo ogółem pomaga ludziom ze zbioru LGBT. W końcu love is love.Co do Biblii to Jezus nic o LGBT nie mówił. Miał to w zasadzie gdzieś, co jest dobrym znakiem. Skupiał się on bowiem na miłości, a nie na tym, kto co nosi lub kogo całuje. Mamy też list do Koryntian, ale ogółem chrześcijaństwo bywa strasznie wymagające pod kątem seksualnym i uznaje, że seks powinien być tylko dla prokreacji. W związku z tym seks jednopłciowy jest co do zasady zawsze zły. To postulat, który wymaga bardzo dużo od człowieka. Uznaje on z grubsza seks za "zło konieczne" do płodzenia. Ludzie zatem ogółem zwykle nie powinni uprawiać seksu, tylko skupić się na jakichś wyższych wartościach. I ja ten pogląd jestem w stanie zaakceptować.
ALE
Ludzie nie są tak wzniośli i silni. Mają swoje potrzeby. W związku z tym należy seksualną moralność stopniować i jeżeli komuś zbyt trudno jest uprawiać seks tylko jako zło konieczne dla prokreacji, to powinien przynajmniej uprawiać seks z jednym partnerem w wyjątkowym i dobrym związku. Taki seks powinien być obustronnym uszczęśliwianiem pełnym bliskości, romantyzmu, poświęcenia i pasji. Czymś opartym na intymności, którą należy jak najbardziej chronić dla tej wyjątkowej osoby, by potem czuć się kimś niezastąpionym w jakimś większym planie czerpiącym z wyższego świata. No a nie widzę tutaj kryterium płciowego.
W związku z tym ja mam taką "fajnobiblijną" postawę. I myślę, że w kierunku tej wykładni będą grawitowały Kościoły chrześcijańskie. Przecież akceptacja dla LGBT będzie się tylko coraz bardziej zwiększać. Po prostu nie opłaca się Kościołom tak traktować mniejszości seksualne i płciowe, bo Kościół będzie coraz bardziej nielubiany i zwalczany i to zwłaszcza przez osoby, które często byłyby najcenniejszym narybkiem dla Kościołów. W końcu Franciszek już się wypowiadał pozytywnie o związkach jednopłciowych.
Dygresyjka osobista: awersja Kościołów do LGBT mnie osobiście boli z jednego specyficznego powodu. Mam bowiem wrażenie, że miłość mojego życia mnie odrzuciła, bo uznaje swoje homoromantyczne uczucia wobec mnie za grzech. A to trochę smutne, bo będąc z nim miałbym o wiele lepsze życie i myślę, że uszczęśliwiłbym go. Chociaż przez moment zaczął uznawać, że zasada miłości może przełamywać "katechizmowo-koryntiański" sprzeciw wobec relacji jednopłciowych. Ten jego mglisty pogląd zainspirował mnie do poniższego tekściku i wniosków w nim ujętych:
https://kacolek.wordpress.com/2022/02/19...a-milosci/
Ale ostry cień mgły pozostał mglisty i mam teraz jedno wielkie życiowe "eh". Wygrał w nim aktualny Katechizm. Chce znaleźć swoją Karinę Bosak.
Z powyższego powodu urosła moja "kosa" z Kościołem. Chrześcijaństwo ogółem polepsza los osób LGBT, ale, cholera, mogłoby być jednak lepiej.
"I sent you lilies now I want back those flowers"

