Heh. Teraz muszę mózg wysilić.
I dobrze.
No ale gdy krytyczny racjonalizm opiera się na podstawach danej kultury, to wnioski wynikające z takich podstaw mogą być skażone tą kulturą.
Tylko ja to widzę tak, że nie wszyscy ludzie powinni być wolnomyślicielami. Często może być lepiej, żeby dany człowiek podporządkował się moralności grupy, czyli żeby grupa go korygowała niż żeby sam sobie klecił zasady. Znałem choćby osobę, która lepiej by się zachowywała, gdyby żyła zgodnie z przymusem swego najbliższego otoczenia (rodziny, szkoły itd.) niż żeby narcystycznie sama wykuwała jakieś kupo-wnioski. Wtedy kwestia "możliwej interpretacji czy choćby różnego rozłożenia akcentów lub wybiórczej uwagi" zależy od grupy (np. rodziny), która stosuje dane "prawo społeczne". Poza tym oceniając samemu ma się oczywiście pewną wolność w interpretacji i w stawianych akcentach, ale jakaś "nadinterpretacja" musi jednak pokonać pewien opór zasady (np. opór językowy czy powszechnej interpretacji grupy), więc nie jest tak łatwa jak w przypadku, gdy człowiek sam kleci swoje własne zasady.
W sumie w pełni czystę "tabulę" to i ja nie wierzę. Zawsze możemy się jednak zbliżać do tej czystości jak najbardziej się da, by poprzez pewien dekonstruktywizm odważnie wkraczać w strefę chaosu (o której pisał chociażby psycholog Carl G. Jung), by tam znajdować niezbadane dotąd skarby. Chociaż uważam, że nie powinniśmy kwestionować zasad logicznych, bo po ich zakwestionowaniu zostaje postmodernistyczny bełkot, gdzie "śniło mi się" znaczy tak samo wszystko i nic co "wyszło mi z obliczeń". No ale jeżeli logika tak naprawdę nie pozwala tłumaczyć świata, to i tak nie mamy co szukać w poznawaniu świata, bo równie dobrze możemy wtedy losować nasze stanowiska o świecie.
Hmmm. Ja to widzę tak, że ideałem chrześcijańskim jest człowiek, który jest w ogóle otępiały na radości doczesne, czyli człowiek, który od rana do wieczora żyje poświęceniem i jest gotów całe swoje życie poświęcić bez mrugnięcia okiem dla swej wiary. A żeby tak było, to nie może on za bardzo cenić swego życia. Jeżeli człowiek się zakocha, to może on przeżyć wiele lat skupiony na swojej wyjątkowej osobie. Wspólne życie wypełnione przyjemnościami (np. seksem) sprawiłoby, że zamiast marzyć o lepszym świecie, ten człowiek skupiałby się na doczesności. Jezus z kolei mówił, że tylko człowiek, który nienawidzi swojego życia, zachowa je, a ten który będzie chciał je zachować, straci je. Bycie szczęśliwym na Ziemi lub dążenie do szczęścia na Ziemi sprawia, że tylko perspektywą ziemską się zajmujemy, zamiast perspektywą wieczności. A człowiek cierpiący na Ziemi często nawet się na doczesności nie skupia, bo nie widzi nadziei, że tutaj może być dobrze. Pragnie czegoś diametralnie innego. Poza tym nie lubiąc swego życia łatwiej je poświęcić wybierając wymagającą ścieżkę. Z tego punktu widzenia brak seksu czy innych przyjemności jest właśnie przybliżeniem się do ideału.
Oczywiście przyjemności życiowe sprawiają też, że ludzie bywają silniejsi, ale ideałem chrześcijańskim jest zagłębianie się w cierpieniu wraz z rośnięciem w sile.
Nie każdy jednak potrafi zawsze cierpieć i jednocześnie rosnąć w siłę. Gdy post i inne cierpienie tylko niszczy, to człowiek musi podejść do siebie z miłosierdziem i sobie pofolgować. Zatem jeżeli traktowanie seksu tylko jako zła koniecznego, by ludzkość trwała dalej, jest zbyt trudne, bo ktoś się na przykład zakochał i w związku brak seksu oznaczałby ból tak duży, że ciężko byłoby funkcjonować, to taki wzniosły seks bez prokreacji jawi się jako właściwa droga z punktu widzenia chrześcijańskiego. Tak jak pisałem w "zapostowanym" tekście z mojego małego bloga - konstytucyjna zasada miłości może przełamać każdą niższą "ustawową" regułę. Taką regułą (domniemaniem wzruszalnym, ino wskazówką) są na przykład seksualne zalecenia z pawłowego "Listu do Koryntian". No a miłość wymaga, by nie skreślać człowieka tylko dlatego, że nie umie od razu być idealny, bo wtedy musielibyśmy skreślić wszystkich. Zatem nieraz pofolgowanie sobie "wbrew ustawie" jest dobre.
Nie sądzę, że ta kwestia jest pozatemaciem (off-topem), bo to, że zapewne straciłem tak cudowny związek sprawia, że mogę mieć emocjonalno-buntowniczy odpał i odrzucić wiarę. Ale raczej tak nie będzie. Raczej, raczej. Nieraz myślę, że może to dobrze, że będę przez to w celibacie, bo dzięki temu nie skupię się na doczesności w mechanizmie, który wskazałem powyżej. Coś w rodzaju nauk z dostojewszczyzny, gdzie ludzie powinni dziękować Bogu, że dostają po pupie, bo to oznacza, że mają fory. Choć z drugiej strony ten związek dałby mi dużo energii do działania, inspiracji i mógłbym mojemu obiektowi westchnień bardziej życiowo pomagać. Zakochanie trwa już prawie cztery lata i jest dalej intensywne, więc raczej nie minie. Mimo tego dalej swoją wiarę mam. Pogorszyła się za to moja ocena instytucjonalnych kościołów.
Tak. Kultura chińska, japońska i koreańska są bardziej kolektywne. Pewnie o to chodzi. Ludzie mają być trybikami mnożącymi się ku chwale i sile grupy. Ale!
Czy nie jesteśmy bardziej indywidualistyczni właśnie z powodu chrześcijaństwa? Poza tym pomaganie słabszym i wywyższanie miłości, co jest obecne w rozwiniętych kulturach chrześcijańskich, pcha do akceptacji dla LGBT. Ludzie ze zbioru LGBT miewają bowiem ciężkie życia (z powodu np. kolektywistycznej nietolerancji), co sprawia, że są słabsi. No i wywyższanie miłości (w tym romantycznej) sprawia, że gdy na przykład dwójka kobiet spełnia w związku wszelkie kryteria, by uznać ich relację za miłość, to trudno je piętnować, gdy się naprawdę miłość wywyższa.
I dobrze.
E.T. napisał(a):Mustafa Mond napisał(a): Zatem ogólnie rzecz ujmując problemem w byciu sobie sterem, żeglarzem i okrętem jest to zakotwiczenie w sobie, które może zniekształcać ogląd na świat.
No, ale tej pułapki pozwala uniknąć jakiś krytyczny racjonalizm, tj. postawa owszem, kwestionująca, ale jednak kwestionująca w ramach pewnych norm dyskursu, więc wprawdzie zdolna do krytycznego odniesienia się do kultury, która ją ukształtowała, ale nigdy w całości, nie odrzucająca jej zupełnie, ale w jakiejś części, opierając się na podstawach również w jej ramach opracowanych.
Własne chciejstwo jest IMO takim samym zagrożeniem dla kogoś przyjmującego jakąś szeroką doktrynę (ze względu na zakres możliwej interpretacji czy choćby różnego rozłożenia akcentów lub wybiórczej uwagi), jak i dla wolnomyśliciela- i tak samo możliwe do uniknięcia.
No ale gdy krytyczny racjonalizm opiera się na podstawach danej kultury, to wnioski wynikające z takich podstaw mogą być skażone tą kulturą.
Tylko ja to widzę tak, że nie wszyscy ludzie powinni być wolnomyślicielami. Często może być lepiej, żeby dany człowiek podporządkował się moralności grupy, czyli żeby grupa go korygowała niż żeby sam sobie klecił zasady. Znałem choćby osobę, która lepiej by się zachowywała, gdyby żyła zgodnie z przymusem swego najbliższego otoczenia (rodziny, szkoły itd.) niż żeby narcystycznie sama wykuwała jakieś kupo-wnioski. Wtedy kwestia "możliwej interpretacji czy choćby różnego rozłożenia akcentów lub wybiórczej uwagi" zależy od grupy (np. rodziny), która stosuje dane "prawo społeczne". Poza tym oceniając samemu ma się oczywiście pewną wolność w interpretacji i w stawianych akcentach, ale jakaś "nadinterpretacja" musi jednak pokonać pewien opór zasady (np. opór językowy czy powszechnej interpretacji grupy), więc nie jest tak łatwa jak w przypadku, gdy człowiek sam kleci swoje własne zasady.
E.T. napisał(a): Poprzedni akapit pokazuje chyba, że w takie tabula rasa nie wierzę.
W sumie w pełni czystę "tabulę" to i ja nie wierzę. Zawsze możemy się jednak zbliżać do tej czystości jak najbardziej się da, by poprzez pewien dekonstruktywizm odważnie wkraczać w strefę chaosu (o której pisał chociażby psycholog Carl G. Jung), by tam znajdować niezbadane dotąd skarby. Chociaż uważam, że nie powinniśmy kwestionować zasad logicznych, bo po ich zakwestionowaniu zostaje postmodernistyczny bełkot, gdzie "śniło mi się" znaczy tak samo wszystko i nic co "wyszło mi z obliczeń". No ale jeżeli logika tak naprawdę nie pozwala tłumaczyć świata, to i tak nie mamy co szukać w poznawaniu świata, bo równie dobrze możemy wtedy losować nasze stanowiska o świecie.
E.T. napisał(a):Mustafa Mond napisał(a): Ludzie zatem ogółem zwykle nie powinni uprawiać seksu, tylko skupić się na jakichś wyższych wartościach. I ja ten pogląd jestem w stanie zaakceptować.
ALE
Ludzie nie są tak wzniośli i silni. Mają swoje potrzeby. W związku z tym należy seksualną moralność stopniować i jeżeli komuś zbyt trudno jest uprawiać seks tylko jako zło konieczne dla prokreacji, to powinien przynajmniej uprawiać seks z jednym partnerem w wyjątkowym i dobrym związku. Taki seks powinien być obustronnym uszczęśliwianiem pełnym bliskości, romantyzmu, poświęcenia i pasji. Czymś opartym na intymności, którą należy jak najbardziej chronić dla tej wyjątkowej osoby, by potem czuć się kimś niezastąpionym w jakimś większym planie czerpiącym z wyższego świata. No a nie widzę tutaj kryterium płciowego.
Perspektywa kogoś niewierzącego w żadne "wyższe światy" zaś może być taka, że nie ma nic złego w seksie, mało tego ludzie z reguł mają swoje potrzeby i póki nie zapanuje transhumanizm przekształcający ludzi (w różny sposób, ale także) w istoty aseksualne, zdrowy seks budujący dobrostan jednostki jest czymś po prostu dobrym, zaś złe jest seksualne rozpasanie, które spycha na dalszy plan role społeczne jednostki i sprawia, że ta skupia się na zażywaniu przyjemności w sposób zupełnie niekonstruktywny.
Zresztą, nawet katolicyzm potrafi seks traktować jako coś dobrego, pomagającego spajać małżeństwo (dobry seks małżeński jest dobry- nie musi zawsze mieć na celu prokreacji, ma jej po prostu nie wykluczać, zawsze być otwarty na możliwość powołania życia). Jest jednak katolicyzm mocno ograniczony przez jednak jakieś istotowe wiązanie seksu z prokreacją, przez zawężanie dobrego seksu osób w wieku rozrodczym do tego uprawianego w małżeństwie, które może i chce mieć dzieci i zawsze gotowe jest zaakceptować kolejną ciążę. Z perspektywy z zewnątrz wpisuje się to w katolickie traktowanie wiernych jako narzędzi do reprodukowania wiernych, niespecjalnie dbające o role społeczne jednostki niezwiązane z religią. A przecież- tu odsyłam do swojego postu: https://www.facebook.com/permalink.php?s...1700366315
Hmmm. Ja to widzę tak, że ideałem chrześcijańskim jest człowiek, który jest w ogóle otępiały na radości doczesne, czyli człowiek, który od rana do wieczora żyje poświęceniem i jest gotów całe swoje życie poświęcić bez mrugnięcia okiem dla swej wiary. A żeby tak było, to nie może on za bardzo cenić swego życia. Jeżeli człowiek się zakocha, to może on przeżyć wiele lat skupiony na swojej wyjątkowej osobie. Wspólne życie wypełnione przyjemnościami (np. seksem) sprawiłoby, że zamiast marzyć o lepszym świecie, ten człowiek skupiałby się na doczesności. Jezus z kolei mówił, że tylko człowiek, który nienawidzi swojego życia, zachowa je, a ten który będzie chciał je zachować, straci je. Bycie szczęśliwym na Ziemi lub dążenie do szczęścia na Ziemi sprawia, że tylko perspektywą ziemską się zajmujemy, zamiast perspektywą wieczności. A człowiek cierpiący na Ziemi często nawet się na doczesności nie skupia, bo nie widzi nadziei, że tutaj może być dobrze. Pragnie czegoś diametralnie innego. Poza tym nie lubiąc swego życia łatwiej je poświęcić wybierając wymagającą ścieżkę. Z tego punktu widzenia brak seksu czy innych przyjemności jest właśnie przybliżeniem się do ideału.
Oczywiście przyjemności życiowe sprawiają też, że ludzie bywają silniejsi, ale ideałem chrześcijańskim jest zagłębianie się w cierpieniu wraz z rośnięciem w sile.
Nie każdy jednak potrafi zawsze cierpieć i jednocześnie rosnąć w siłę. Gdy post i inne cierpienie tylko niszczy, to człowiek musi podejść do siebie z miłosierdziem i sobie pofolgować. Zatem jeżeli traktowanie seksu tylko jako zła koniecznego, by ludzkość trwała dalej, jest zbyt trudne, bo ktoś się na przykład zakochał i w związku brak seksu oznaczałby ból tak duży, że ciężko byłoby funkcjonować, to taki wzniosły seks bez prokreacji jawi się jako właściwa droga z punktu widzenia chrześcijańskiego. Tak jak pisałem w "zapostowanym" tekście z mojego małego bloga - konstytucyjna zasada miłości może przełamać każdą niższą "ustawową" regułę. Taką regułą (domniemaniem wzruszalnym, ino wskazówką) są na przykład seksualne zalecenia z pawłowego "Listu do Koryntian". No a miłość wymaga, by nie skreślać człowieka tylko dlatego, że nie umie od razu być idealny, bo wtedy musielibyśmy skreślić wszystkich. Zatem nieraz pofolgowanie sobie "wbrew ustawie" jest dobre.
E.T. napisał(a):Mustafa Mond napisał(a): Mam bowiem wrażenie, że miłość mojego życia mnie odrzuciła, bo uznaje swoje homoromantyczne uczucia wobec mnie za grzech. A to trochę smutne
Na takie historię też skłonny jestem reagować melancholijnym "eh".
Nie sądzę, że ta kwestia jest pozatemaciem (off-topem), bo to, że zapewne straciłem tak cudowny związek sprawia, że mogę mieć emocjonalno-buntowniczy odpał i odrzucić wiarę. Ale raczej tak nie będzie. Raczej, raczej. Nieraz myślę, że może to dobrze, że będę przez to w celibacie, bo dzięki temu nie skupię się na doczesności w mechanizmie, który wskazałem powyżej. Coś w rodzaju nauk z dostojewszczyzny, gdzie ludzie powinni dziękować Bogu, że dostają po pupie, bo to oznacza, że mają fory. Choć z drugiej strony ten związek dałby mi dużo energii do działania, inspiracji i mógłbym mojemu obiektowi westchnień bardziej życiowo pomagać. Zakochanie trwa już prawie cztery lata i jest dalej intensywne, więc raczej nie minie. Mimo tego dalej swoją wiarę mam. Pogorszyła się za to moja ocena instytucjonalnych kościołów.
E.T. napisał(a):Mustafa Mond napisał(a): Zważ proszę, że to właśnie kraje chrześcijańskie jako jedyne wprowadziły małżeństwa jednopłciowe. Japonia, Korea Południowa czy Tajwan, mimo bycia krajami bardzo bogatymi, dalej gorzej traktują mniejszości seksualne i płciowe. W związku z tym chrześcijaństwo długofalowo ogółem pomaga ludziom ze zbioru LGBT. W końcu love is love.
Pytanie tylko, czy aby na pewno rzecz tkwi w chrześcijaństwie, tj. czy to nie jest aby tylko mniej lub bardziej przypadkowa korelacja, a nie przyczynowość. Bo wymieniasz kraje kultur bardziej kolektywistycznych i to już chyba dużo wnosi do zrozumienia różnic w traktowaniu elgiebetów pomimo gospodarczego podobieństwa. Trudno mi to analizować, bo po prostu nie mam odpowiedniej wiedzy o faktach, ale możesz zbyt prędko "przeskakiwać do wniosków" w tej kwestii.
Tak. Kultura chińska, japońska i koreańska są bardziej kolektywne. Pewnie o to chodzi. Ludzie mają być trybikami mnożącymi się ku chwale i sile grupy. Ale!
Czy nie jesteśmy bardziej indywidualistyczni właśnie z powodu chrześcijaństwa? Poza tym pomaganie słabszym i wywyższanie miłości, co jest obecne w rozwiniętych kulturach chrześcijańskich, pcha do akceptacji dla LGBT. Ludzie ze zbioru LGBT miewają bowiem ciężkie życia (z powodu np. kolektywistycznej nietolerancji), co sprawia, że są słabsi. No i wywyższanie miłości (w tym romantycznej) sprawia, że gdy na przykład dwójka kobiet spełnia w związku wszelkie kryteria, by uznać ich relację za miłość, to trudno je piętnować, gdy się naprawdę miłość wywyższa.
"I sent you lilies now I want back those flowers"



