kilwater napisał(a): Rodzisz się, starzejesz, być może będziesz chorować, a na pewno umrzesz. To są nieodłączne cechy życia i z ich powodu się cierpi.
Zdarza się, że nadzieja okaże się płonną i jednak komuś cierpień przysporzy.
Bez obrazy, ale trochę tak "po łebkach" poleciałeś, uprościłeś. To jakby twierdzić, że po alkoholu jest super i cierpienia wcale nie ma, ani zmartwień. Jednak kac nadejdzie w końcu
Starzenie się, choroby i śmiertelność nie muszą oznaczać musu cierpienia. Wystarczy, że człowiek widzi siebie i innych jako równowartościowe trybiki w machinie. Jedni umierają, ale inni się rodzą, a świat stopniowo się polepsza. Choroby na świecie męczą stopniowo coraz mniej. Dlaczego cierpieć? A jeszcze dochodzi możliwa wiara, że wraz ze śmiercią na Ziemi zacznie się dobre życie pozagrobowe w niebie. Z taką wiarą śmierć wygląda wręcz przemiło, ale wiadomo, że należy działać jak najdłużej na Ziemi dla dobra ogółu.
Szło mi o to, że nawet pożądając nierealne rzeczy, można być szczęśliwym. Wyobraźmy sobie, że jest człowiek, który codziennie marzy, że we śnie przeniesie się do raju. I tak marzy i marzy, ale latami przeniesienie nie zachodzi. Musi cierpieć? Nie. Wystarczy, że codziennie z nadzieją, optymizmem i radością wierzy, że właśnie nadchodząca noc jest tą, która go zabierze do raju. Aż w końcu umrze we śnie po szczęśliwym życiu pełnego pożądania iluzji.
Nie zgadzam się z buddyzmem, że cierpienie jest immanentną cechą życia i że pożądanie musi oznaczać cierpienie. Nie sądzę, że należy wygaszać swoje ja. Ludzie nie powinni się wygaszać, ale w pełni troszczyć się o każdego nieważne co. Nie należy tępić ja, ale afirmować wszystkie ja jako równie cenne.
I moje ostatnie szczęście nie jest egzaltowaną iluzją, hajem, z którego się trzeźwieje i do którego się przyzwyczaja i którym się nudzi. Nie. Osąd mam trzeźwy.
"I sent you lilies now I want back those flowers"


