bert04 napisał(a): Definicji dobrego scenariusza też nie ma. A jednak używamy tego pojęcia mówiąc, że ten film zarobił kasę przez dobry scenariusz, inny nie zarobił przez zły, trzeci miał kiepski scenariusz ale producenci wzięli dobrego aktora który wyrównał braki, czwarty też miał kiepski scenariusz, ale producenci postawili na "reprezentację", która braków już nie wyrównała. A piąty film miał dziadowski scenariusz, aktorów i efekty, ale był pornolem i zarobił na siebie. Generalnie przy produkcji filmów chodzi o to samo, co przy produkcji lodów truskawkowych, żeby zarobić. Przy okazji (tych pierwszych) wychodzi dzieło sztuki, lepsze lub gorsze, a my to rozkładamy na czynniki pierwsze, czasem stosując takie nieostre kategorie, jak "dobry". Czy "woke". Ponieważ trudno zdefiniować trendy społeczne i mody artystyczne na sposób, na który definiujemy pojęcia w astronomii czy geologii.
O proszę. I mamy szczerą odpowiedź. Tylko że właśnie z tym „woke” jest ten kłopot, że z jednej strony jest to pojęcie nieostre, a z drugiej — wiążące się skojarzeniowo z przedstawicielami mniejszości. Więc jak zwracamy uwagę na „problem wokizmu”, to tworzymy połączenie między mniejszościami a zjawiskiem kiepskich filmów. No i w ten sposób tworzymy pewną narrację, z której wynika, że filmy są chujowe, bo występują w nich mniejszości. Zauważ, jak Baptiste twierdzi, że Villeneuve nas oszukał, bo złośliwie dał w trailerze czarną kobietę, a potem zrobił, troll jeden, dobry film.
Problematyczne zatem nie jest to, że pojęcie „woke” jest nieostre, tylko to, że zawiera ono dwa komponenty, między którymi nie wykazano żadnego związku.
