Refrakcja to akurat potrafi cholerne cuda wyczyniać. Ojciec kiedyś w Bieszczadach trafił na taką inwersję temperatur, że widział Tatry i Gorgany. Zresztą lato idzie, wystarczy sobie pooglądać fatamorgany nad rozgrzanym asfaltem. Samo to powoduje, że "dowody ze zdjęcia" nadają się tylko do podtarcia tyłka a nie do poważnej dyskusji.
Co do płaskoziemskich horyzontów:
1) Wersja z niepełną przejrzystością powietrza (rozcieńczona mgła) nie tłumaczy horyzontu jaki obserwujemy, i trzeba być naprawdę ciężkim idiotą, żeby tego nie zauważyć. W takim układzie żadnego horyzontu by nie było, tylko mgliste przejście między niebem a ziemią gdzieś w oddali a nie ostra granica między niebem a ziemią. Czyli to samo gdy powietrze jest mgłą stężoną, tylko dalej. Warto też zauważyć, że podczas lotu samolotem, zwłaszcza na dużym pułapie, zasięg widoczności by nie rósł a malał..
2) Wersja z coraz słabszym światłem docierającym z coraz dalszych punktów nie tłumaczy horyzontu jaki obserwujemy, i trzeba być naprawdę ciężkim idiotą, żeby tego nie zauważyć. W takim układzie żadnego horyzontu by nie było, tylko ciemność w oddali. Gdzie tkwi błąd - co prawda z każdego punktu wraz ze wzrostem odległości dociera coraz mniej światła, ale z perspektywy obserwatora te punkty upakowane są coraz gęściej - im dalej od obserwatora, tym bardziej zmniejsza się odległość kątowa między punktami (przy stałej odległości metrycznej), przez co na tą samą powierzchnię kątową przypada podobna ilość światła niezależnie od odległości. Ten sam błąd mamy zresztą przy modelu nieba jako płaskiego sufitu nad płaską ziemią i trzeba być naprawdę ciężkim idiotą, żeby tego nie zauważyć. W takim układzie bliżej zenitu mielibyśmy gwiazdy jasne i rzadko rozrzucone, a im dalej w kierunku krawędzi tym mniejsze i gęściej upakowane, przechodzące w końcu w jednolitą srebrzystą mgiełkę nad horyzontem.
Co do płaskoziemskich horyzontów:
1) Wersja z niepełną przejrzystością powietrza (rozcieńczona mgła) nie tłumaczy horyzontu jaki obserwujemy, i trzeba być naprawdę ciężkim idiotą, żeby tego nie zauważyć. W takim układzie żadnego horyzontu by nie było, tylko mgliste przejście między niebem a ziemią gdzieś w oddali a nie ostra granica między niebem a ziemią. Czyli to samo gdy powietrze jest mgłą stężoną, tylko dalej. Warto też zauważyć, że podczas lotu samolotem, zwłaszcza na dużym pułapie, zasięg widoczności by nie rósł a malał..
2) Wersja z coraz słabszym światłem docierającym z coraz dalszych punktów nie tłumaczy horyzontu jaki obserwujemy, i trzeba być naprawdę ciężkim idiotą, żeby tego nie zauważyć. W takim układzie żadnego horyzontu by nie było, tylko ciemność w oddali. Gdzie tkwi błąd - co prawda z każdego punktu wraz ze wzrostem odległości dociera coraz mniej światła, ale z perspektywy obserwatora te punkty upakowane są coraz gęściej - im dalej od obserwatora, tym bardziej zmniejsza się odległość kątowa między punktami (przy stałej odległości metrycznej), przez co na tą samą powierzchnię kątową przypada podobna ilość światła niezależnie od odległości. Ten sam błąd mamy zresztą przy modelu nieba jako płaskiego sufitu nad płaską ziemią i trzeba być naprawdę ciężkim idiotą, żeby tego nie zauważyć. W takim układzie bliżej zenitu mielibyśmy gwiazdy jasne i rzadko rozrzucone, a im dalej w kierunku krawędzi tym mniejsze i gęściej upakowane, przechodzące w końcu w jednolitą srebrzystą mgiełkę nad horyzontem.
Mówiąc prościej propedegnacja deglomeratywna załamuje się w punkcie adekwatnej symbiozy tejże wizji.