lumberjack napisał(a):Nonkonformista napisał(a): A twoim zdaniem, Ergo, religia czyni nas gorszymi?
Usuń religię, a nie usuniesz zła siedzącego w człowieku. Skłonność do zła jest nieodłączną cechą ludzkości. Chrześcijaństwo to nazywa grzechem pierworodnym. Teraz jesteśmy zaawansowanymi technologicznie i naukowo, prymitywnymi małpami, które nawalają w siebie bombami.
Może to jest jednak w jakimś sensie potrzebne? Może ta wrodzona skłonność do przemocy i walki ma służyć jednostce w walce o przetrwanie w dzikim, dziwnym, brutalnym świecie? Nie wiem. Po moim synku widzę, że najbardziej mu imponują wojownicy. Bohaterowie, którzy oczywiście używają przemocy, oczywiście w słusznej sprawie, w walce ze złem. Jezus jest nudny, Batman, Ironman, Ninjago etc. są super. A jak wracam z pracy to syn chce ze mną walczyć na miecze, a jeśli się bawi na spokojnie, to układa z różnych figurek naprzeciwko siebie dwie różne armie, które się zabijają, a jak gramy na kompie, to też w HOMM III są dwie armie, które walczą ze sobą. Cały czas walka, walka i walka. A ja jak sam byłem dzieciokiem, to przecież dokładnie to samo było - zafascynowany Teenage Mutant Hero Turtles, He-Manem, Szkieletorem, Punisherem, z dziećmi na podwórku bawiliśmy się w wojnę, na wymurowanych brzegach piaskownicy robiło się czołgi z piasku, w które rzucaliśmy kamieniami, a jak byliśmy trochę starsi to robiliśmy "prawdziwe" wojny między podwórkami. Po kilkanaście dzieci, które napierdalały w siebie jabłkami, potłuczonym szkłem, ziemniakami etc. Tarcze z blach, miednic etc. Raz dostałem cegłą prosto w czoło, raz mnie wroga ekipa wychłostała pokrzywami po twarzy i oczach, raz trafiłem chłopaka kamieniem polnym w nasadę karku tak, że przez chwilę się bałem, że go zabiłem bo padł na ziemię i przez moment się nie ruszał. Potem kiedy byliśmy jeszcze starsi to zaczęły się walki między podstawówkami. Kurwa pamiętam jak 37 wypowiedziała wojnę 34 albo wojnę między 27 a 34. Normalnie dziecioki biegały ze sztachetkami, kijami, badylami, nogami od krzeseł i to też były całkiem liczne grupy. Potem jak byłem jeszcze starszy to pamiętam czasy walk między osiedlami. Obozisko vs XV-lecie etc. Punki vs skini, dresiarze i metale. A w dorosłość wielu wkroczyło po stronie Radomiaka albo Broni Radom.
Reasumując - całe dzieciństwo i cała młodość to była walka i wojowanie. Przemoc, przemoc i jeszcze raz przemoc. A w ramach odpoczynku od walk podwórkowych grało się z kolegami na pegasusie w Contrę, potem na kompie w Dooma i Mortal Kombat. Całe życie walka i przemoc. Tylko to jest ciekawe, tylko to daje adrenalinę, to człowieka podnieca. Albo moja ulubiona gra Civilization I - budujesz i rozwijasz miasta, budujesz wojska i podbijasz cały świat. A na sam koniec jeszcze wysyłasz najbardziej brutalną formę białka w podróż kosmiczną.
A TV to się oglądało Star Wars, Rambo, Rockyego i Terminatora. Jako dziecko najbardziej lubiłem Bruca Lee i Van Dammea jak się nakurwiał z Tong Po w Kickboxerze. Krwawy Sport albo Amerykański Ninja też były super.
A nie kurwa jakaś religia.
Zło albo skłonność do przemocy i wojowniczości siedzi immanentnie w każdym człowieku i tego nie wyrugujesz. I może tak po prostu musi być i tak się będziemy wszyscy nakurwiać aż słońce zgaśnie, aż do usranej śmierci. Taki małpi nasz los.
Mam podobne wspomnienia co do młodości. Bywało brutalnie. Chodziłem do jednej z najgorszych szkół w Polsce pod względem wyników w różnych testach w Polsce, bo los mnie tak geograficznie rzucił. Mógłbym długo opowiadać o różnych strasznych zdarzeniach, które brały się z małpiej głupoty dzieciaków i niewiele mądrzejszych nauczycieli (jakieś spady nauczycielskie zwykle tam uczyły). Niektórzy uczniowie byli po prostu maltretowani.
Od powyższych przeżyć wpadłem w błędne rewiry intelektualno-emocjonalne. Byłem bowiem zawsze bardzo wrażliwy i empatyczny, więc światem wokół się przeraziłem do cna. Trudno było wytrzymywać. Nie tylko mocno odbierałem ból własny, ale też ból innych. Automatycznie wczuwałem się w cierpiących. Nawet byle medialna relacja o okrucieństwie mnie porusza wewnętrznie i potrafi zepsuć humor. Czułem za dużo cierpienia i zacząłem odbierać świat jako jedną wielką wojnę "planety małp". Stąd uznałem, że muszę być silny, by przetrwać. Jako słabość uznałem moją empatyczną wrażliwość i emocjonalność. Starałem się brutalnie wyrugować z siebie emocje, by stać się jak nieczuła maszyna, która wytrzyma ten świat. Nieczuła maszyna, która będzie ostro pracować i czynić dobro. Niestety nienawidziłem mą emocjonalność. Chciałem się zahartować na wszystko. Uznałem też, że muszę brutalnie walczyć ze złem (poprzez ścieżkę mściciela), bo świat jest taki, że jeżeli sam nie dopuszczę się brutalności, to mnie po prostu zły świat zaora do cna i tyle będzie z mojej "żałosnej litości".
Ale potem stwierdziłem, że moja emocjonalność może być wspaniałą siłą, jeżeli ją tylko wytrzymam. Wiele dało, że oddaliłem się trochę od brutalnych i złych otoczeń. Idzie mi o to, że mam kilka relacji (zwłaszcza z młodszym bratem i z jednym przyjacielem - obaj też są mocno empatyczni), gdzie każdy wolałby w ostateczności być skrzywdzonym niż skrzywdzić drugą stronę. I te relacje są wspaniałe. Zatem świat nie musi być wcale ciągłą wojną, gdzie trzeba tępić swoje emocje i brutalnie walczyć. Zrozumiałem, że świat może być lepszy. Jeżeli bowiem każdy wczuwałby się w los innych, to nie byłoby tych wszystkich okropieństw wokół. Te wczuwanie nie musi koniecznie być oparte na empatii, ponieważ można też, oczywiście, intelektualnie zrozumieć czucie innych (tutaj ważne jest, by tym mniej empatycznym, a bardziej logicznym, osobom otwarcie opowiadać o swym stanie, by rozumieli, jak ich działania wpływają na drugą stronę - kilka razy przejachałem się na tym, że nie mówiłem o tym, jak się z kimś źle czuje, a potem nie wytrzymywałem i uciekałem, a ci którzy chcieli dla mnie dobrze, ale nie rozumieli mych odczuć, byli zdziwieni moim zachowaniem).
Oczywiście nawet mimo otoczenia się moralniejszymi ludźmi dalej moja emocjonalność przysparza mi nieraz wiele bólu i mnie destabilizuje. Ale tu staram się choćby nie narażać się na jakieś straszne obrazy. Stąd też nie obejrzałem filmiku z masakry, jaki zapostowałeś, Lumberze, w wątku o inwazji rosji na Ukrainę. Czy to była ucieczka od świata? Nie sądzę. Już przecież widziałem na różnych ekranach dość, by wiedzieć, jak masakra wygląda. Jeżeli będę się za bardzo otaczał takimi obrazami, to moje emocje mogą błędnie uznać, że jestem w jakimś piekle pełnym cierpienia, które to piekło trzeba brutalnie zniszczyć do cna.
Myślę, że w powyższą złą drogę "faszystowskiego mściciela" poszło ostatnio wnętrze Jordana Petersona, który tak mocno przeżywał cierpienie swoje i innych (jest w końcu psychologiem zajmującym się i otaczającym się cierpiącymi), że uznał, iż świat wokół jest piekłem i należy ten świat zrewolucjonizować "krwią i żelazem" lub nawet zniszczyć, jeżeli taka rewolucja nie będzie możliwa (w końcu nicość jest lepsza od piekła). Mocne emocje zaburzyły mu rozumienie świata. Stąd Peterson wspiera teraz rosję i straszy nasz rosyjskim atomem, mówiąc, że rosji nie pokonamy. On chciałby ideologicznie i religijnie podbić rosję od środka i stworzyć atomowym szantażem i wojskowym przymusem "nowy świat", wypalając czerwonym żelazem "zło" (to co widzi teraz za zło). Nie bez powodu ostatnio robi swój polityczny, prorosyjski objazd po świecie i ogłasza swój "conservative manifesto". Peterson jest dowodem, że ludzie mocno emocjonalni muszą uważać na siebie, by się nie przepalić od cierpienia. Takie uważanie na siebie nie musi być ucieczką od świata i od innych ludzi, którym trzeba pomóc. Trzeba po prostu uważać na te przepalenie emocjonalne, by widzieć zawsze świat takim, jakim jest, bo tylko jeżeli widzi się świat takim, jakim jest, można skutecznie pomagać innym. No a wokół nas świat nie jest brutalnym, "wszechwojennym" piekłem i nie musi nim być. Jest... bardzo różny. Są enklawy piekła, są enklawy ambiwalencji, ale są też enklawy szczęścia, a chodzi o to, żeby te ostatnie podbijały inne.
Stąd staram się dbać, by mieć trochę "puchowe" otoczenie wokół siebie, by moje emocje nie poszły "wojennie" w złą stronę. Ostatnio choćby przeczytałem "Hobbita" Tolkiena i książka ta miała w sobie optymistyczną i łagodną radość, która dodała mi otuchy. I tylko w takim dobrym stanie potrafię mądrze i skutecznie pomagać innym.
Stąd emocji już nie tępię. Inteligencja emocjonalna potrafi nie tylko dać zrozumienie innych ludzi, ale też jakieś skrótowe, intuicyjne rozumienie świata. Piękna moc.
Uważam nawet, że te dwie ścieżki, przed których wyborem stoją ludzie mocno emocjonalni, jest nawet religijną tajemnicą wszechrzeczy. No bo zobaczcie. Dajmy na to, że istnieje sobie ten świat, gdzie jest Bóg. No i on chce sobie stworzyć raj, gdzie wszyscy będą szczęśliwi. Najłatwiejszą drogą do tego jest stworzenie stada aniołów, które to anioły są tak bardzo emocjonalne, że potrafią się wczuwać empatycznie w każdą inną istotę, przez co nikt krzywdzony nie jest, bo każdy dba o każdego innego jak o siebie. No ale... jakiś anioł mógł cierpieć przez nieumyślne błędy innych lub jakieś wady świata wokół, a wtedy mógł się "przepalić emocjonalnie", uznając wszystkich innych za "złe potwory", które trzeba zniszczyć, by świat wokół przestał być "piekłem". Taki zbuntowany, "jordanopetersonowy" anioł pewnie chce wybić innych (pozbyć się brutalnie "zła") i zdobyć władzę nad światem, bo uważa siebie za istotę esencjonalnie lepszą moralnie, ale nieumyślnie jest po stronie zła, bo cierpienie zdeformowało mu ogląd na świat, więc poszedł w pewien "faszyzm", a swoje emocjonalne podrygi uważa za "natchnienie Najwyższej Prawdy".
EDIT
PS
Kiedyś myślałem, że człowiek nie może nikogo innego kochać, bo zawsze w ostateczności wybierze swoje dobro po przekroczeniu jakiejś granicy opłacalności (unikanie cierpienia i pogoń za swym szczęściem). Tak jak w "1984" Orwella, gdy jeden bohater straszony torturami poświęca swoją "ukochaną". Ale teraz mam inne stanowisko. Idzie mi o to, że nie wytrzymać może ciało, gdy dusza może dalej kochać, czyli że u bohatera "1984" po prostu dusza mogła być za słaba, by przemóc reakcję ciała. Ciało ze swej natury jest w końcu ostatecznie egoistyczne (dbanie tylko o krewniaków i innych sojuszników też jest, koniec końców, egoistyczne ewolucyjnie pod względem przetrwania genów). Ale ja czuję, że jest coś więcej. Coś, co się przeciwstawia temu cielesnemu egoizmowi materii. Tak jak Camus, który napisał, że: "dopiero w samym środku zimy przekonałem się, że noszę w sobie niepokonane lato". Coś, co się buntuje przeciwko złemu światu wokół. W końcu bunt był ważną częścią filozofii Camusa.