Oddając w 1654 r. Kozaczyznę pod opiekę moskiewskiego cara, Bohdan Chmielnicki nie całkiem rozumiał, w co się pakuje. Nie wiedział, z jaką tradycją polityczną ma do czynienia, jak bardzo elity Carstwa Rosyjskiego przekonane są, że ukraińska odrębność nie istnieje. To zresztą problem wielu ukraińskich przywódców także dziś - z Andrijem Portnowem rozmawia Paweł Smoleński
Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej
PAWEŁ SMOLEŃSKI: Dlaczego Rosja traktuje Ukrainę jak młodszą, trochę niedorozwiniętą siostrę? Przecież już w X wieku Kijów był metropolią, a Moskwa osadą na końcu świata.
ANDRIJ PORTNOW*: Siergiej Iwanow, szef administracji prezydenta Putina, stwierdził niedawno, że Ukraińcy i Rosjanie to jeden naród. Takie myślenie obecne jest w rosyjskiej świadomości od setek lat. Moskwa, owszem, może pozwolić Ukrainie na jakąś odmienność wynikającą z lokalnej specyfiki, ale o odrębności narodowej, językowej czy kulturowej nie chce słyszeć. Rosjanie uznają, że Ukraińcy są nieco od nich inni, lecz nie powinni mieć żadnej podmiotowości. Takie poglądy mają korzenie w tradycji XIX w., znajdziemy je w myśleniu rosyjskich władców i polityków, ale również pisarzy - Nikołaja Gogola, Iwana Turgieniewa czy nawet Michaiła Bułhakowa, który mieszkał w Kijowie. O Rusi Kijowskiej, czasach Piotra Wielkiego, kiedy uznawano powszechnie, że na obecnej Ukrainie powstawała kultura ruska, w Rosji zapomniano.
Początek opieki "starszej siostry" to ugoda perejasławska z 1654 r. i hołd złożony Moskwie przez kozackiego hetmana Bohdana Chmielnickiego.
- Owszem, lecz nie chodzi tu o zdarzenie historyczne, tylko o otaczającą je mitologię. W gruncie rzeczy nie była to unia, ale umowa, czyli coś podrzędniejszego. Jak zatem z prawnego punktu widzenia traktować to, co 18 stycznia 1654 r. Chmielnicki podpisał w Perejasławiu? Wydaje się, że od samego początku obie strony traktowały to porozumienie inaczej. Chmielnicki - jako umowę tymczasową i sojusz taktyczny. Chciał się wyzwolić spod polskich wpływów i to było dla niego najważniejsze. Moskwa potraktowała Perejasław poważniej - mówili, że przyjmują Małorosję i Kozaków pod opiekę cara Aleksego I. Chmielnicki nie całkiem rozumiał, w co się pakuje, nie wiedział, z jaką tradycją polityczną ma do czynienia, jak bardzo elity Carstwa Rosyjskiego są przekonane, że ukraińska odrębność nie istnieje.
Proszę zrekonstruować myślenie cara Aleksego I.
- Jest okazja poszerzenia terytorium państwa na zachód, to należy ją wykorzystać, wszak Moskwa zawsze parła ku Europie. Aleksy nie traktował Chmielnickiego jako równego partnera. Uważał, że skoro ten prosi go o pomoc wojskową i wsparcie przeciw Rzeczypospolitej, to oddaje mu kraj i naród w niepodzielne władanie. Każda umowa carów z kolejnymi hetmanami kozackimi była bardziej paternalistyczna. Zresztą tradycja rozmów z Ukrainą i o Ukrainie z pozycji ważniejszego, mądrzejszego i silniejszego jest w Rosji obecna do dzisiaj. Moskwa traktowała tak w zasadzie cały świat, także w czasach, gdy była słaba, jak np. podczas wojny z Japonią na początku XX w. Przeświadczenie rosyjskich polityków, że mają zawsze rację i nie popełniają błędów, jest ugruntowane od dawien dawna. Błądzą inni, ale Rosja nigdy nie ma sobie ani nic do zarzucenia, ani wyrzutów sumienia.
Kiedy na Ukrainie mówiło się, że Rosja to dziedzictwo chanów mongolskich, ukraiński pisarz Jurij Andruchowycz protestował, bo widział w tym sformułowaniu pogardę i rusofobię. Ale w samej Rosji pojawiły się głosy, że jest ona dziedzicem Złotej Ordy i potrzebuje despotycznego chana.
- Historycznie rzecz biorąc, kultura rosyjska, a więc i polityka, stoi na kilku filarach. Jednym z nich jest nurt, nazwę go puszkinowskim, który przynależy do Europy i współkształtuje europejskość. Ale od czasów carskich pojawiają się głosy, także oficjalne, że Rosja to samodzielność, kultura osobna, stojąca pomiędzy Zachodem i Wschodem, a dzięki temu lepsza. Natomiast Europa niesie jej rozmaite zagrożenia, np. homoseksualizm czy po prostu wolność. Wschód jest może bardziej ułomny, lecz znajomy. My wytworzyliśmy coś pomiędzy, coś zdrowego, prawdziwego, nie potrzebujemy więc Zachodu. W najnowszych podręcznikach historii relacje dawnych państw z terenu dzisiejszej Rosji i mongolskiej Złotej Ordy opisane są niemal jak sielanka. A jeszcze w czasach ZSRR uczono, że Orda zniszczyła kulturę w państwie moskiewskim. Dzisiaj wskutek interwencji władz niektórych republik należących do Federacji Rosyjskiej, np. Tatarstanu, ani się o tym nie mówi, ani nie uczy. Obecna polityka historyczna Kremla próbuje zintegrować azjatycką tradycję Złotej Ordy z rosyjską.
Tradycja polityczna Rosji nie wywodzi się wyłącznie z czasów chanów i najazdów mongolskich. Pojawia się w niej przecież także Aleksander Newski oraz Nowogród Wielki będący czymś unikatowym na ziemiach ruskich w czasach rozbicia dzielnicowego (od XI do niemal końca XV w.), jako że wykształciło się tam coś na kształt ustroju republikańskiego. Ale także ślad zachodnioeuropejski, który trafiał do Rosji przez Polskę i Ukrainę.
Skoro dla Moskwy Ukraina to Małorosja, a naród ukraiński nie istnieje, to dlaczego traktowała Ukraińców tak okrutnie?
- Brutalny stosunek do własnego narodu jest charakterystyczny dla rosyjskiej władzy i państwa. Czytam właśnie książkę historyka Nikołaja Nikulina o drugiej wojnie światowej. Autor, wówczas żołnierz frontowy, nigdy nie dostrzegł wśród dowódców, i nie tylko, najmniejszego szacunku dla ludzkiego życia. Tak samo działo się np. w przypadku Wielkiego Głodu (1932-33) będącego niesłychanie brutalną rozprawą Stalina z Ukraińcami.
Wielki Głód to zbrodnia bez precedensu.
- W Rosji oficjalnej uważa się, że to była tragedia wszystkich narodów ZSRR, że polityka Stalina doprowadziła do śmierci milionów ludzi, lecz nie była wymierzona specjalnie w Ukraińców. Natomiast w XVII i XVIII w. rosyjska logika wobec Kozaczyzny wyglądała tak: Kozacy nie umieją się rządzić, nie potrafią rozwiązywać własnych problemów, więc potrzebują Moskwy, by decydowała za nich. Tak samo jak z dzisiejszymi mieszkańcami Donbasu. Takie myślenie nie dotyczy wyłącznie Ukrainy. Rosja jest formalnie krajem federacyjnym, w którym nie przeprowadza się uczciwych wyborów lokalnych, bo i po co, skoro i tak za wszystkich musi myśleć i decydować Moskwa. Wyjątkiem jest Czeczenia, gdzie prezydent Ramzan Kadyrow robi, co chce, a to jest cena, którą Rosja płaci za spokój na Kaukazie. Kadyrow go gwarantuje, a Rosjanie są z tego zadowoleni.
Wybitny rosyjski historyk Michaił Gasparow pisał w latach 90., że mu wstyd za rodaków, którzy w większości nie czują odpowiedzialności za politykę Rosji na Ukrainie, w krajach bałtyckich czy w Polsce. Większość Rosjan z powodu powojennych represji na Litwie czy pacyfikacji zachodniej Ukrainy nie odczuwa wstydu. I takie myślenie ułatwiło Putinowi aneksję Krymu i rozpętanie wojny w Donbasie. Brak obywatelskiej odpowiedzialności za to, co robi władza, ma bardzo negatywne skutki. To m.in. dlatego rosyjska debata na temat stalinizmu idzie jak po grudzie. Z jednej strony nikt przytomny nie kwestionuje zbrodni i liczby ofiar, lecz zaraz się podkreśla, że Stalin zbudował potężne państwo i pokonał Hitlera. Argument, że wygrana wojna i mocne państwo są ważniejsze od życia milionów ludzi, brzmi strasznie, przemawia do większości Rosjan. Dlaczego mają się więc przejmować Małorosją?
Gdyby pominąć zwycięstwo nad III Rzeszą, to okaże się, że historia Rosji ostatnich 200 lat to pasmo porażek.
- Co najmniej od połowy XIX w., czyli od przegranej wojny krymskiej (1853-56), potem przyszła porażka z Japonią (1904-05), z pierwszej wojny światowej Rosja wyszła pokonana, rewolucja bolszewicka okazała się tragedią. Przegrała też wojnę z Polską w 1920 r. i skompromitowała się podczas kampanii fińskiej z lat 1939-40. Pod koniec 1991 r. rozpadł się ZSRR. Mit Wielkiej Wojny Ojczyźnianej jest Rosji niezbędny, choć to przecież nie sami Rosjanie ją wygrali, lecz narody całego ZSRR i alianci. Ale to dopiero w epoce Leonida Breżniewa (1964-82) władza uznała, że zwycięstwo nad Hitlerem legitymizuje państwo, wcześniej o Wojnie Ojczyźnianej opowiadano bez nadmiernego zadęcia, a 9 maja jako dzień zwycięstwa i triumfu został ogłoszony dopiero w 1965 r. Ten mit, choć relatywnie świeży, jest dziś niezastąpiony, odgrywa w Rosji kluczową rolę. Nikt nie powie głośno o błędach dowództwa czy nieusprawiedliwionych ofiarach. Dzięki temu mitowi Kreml legitymizuje działania na Krymie czy w Donbasie - przecież ciągle słyszymy, że aneksja Krymu ocaliła mieszkańców przed banderowcami. Donbas to więc niejako kontynuacja tamtej wojny, z tą różnicą, że centrum faszyzmu z Berlina przeniosło się do Kijowa.
Jednak część Ukrainy lgnie do Moskwy.
- Bo, po pierwsze, Rosja jest i pozostanie największym sąsiadem Ukrainy. Po wtóre, w odróżnieniu od Polski, a nawet Litwy i Estonii, ludność Ukrainy jest społeczeństwem dwujęzycznym: każdy Ukrainiec zna rosyjski. Musimy przyjąć więc do wiadomości, że pozostaniemy w tym obszarze językowym. Po trzecie, ważne są relacje gospodarcze i nie chodzi tylko o ropę i gaz, bo Ukraina jest krajem tranzytowym dla rosyjskich towarów, co oznacza, że jest skazana na współpracę z Rosją. Tyle że teraz jest o to bardzo trudno, ale nie możemy odciąć się od Rosji, choć ta zgotowała nam wojnę i nie rozumie ukraińskiej traumy.
Czy relacje między Ukraińcami i Rosjanami były kiedykolwiek szczere i uczciwe?
- Uczciwa była współpraca rosyjskich i ukraińskich dysydentów w łagrach, ale relacje na poziomie elit politycznych czy kulturalnych już nie. Ukraiński prezydent Leonid Kuczma napisał książkę pt. "Ukra-ina, nie Rosja" i już za sam tytuł Kreml się wściekł. "Rosja i Ukraina to w gruncie rzeczy to samo, relacje są przecież braterskie" - usłyszał. Kuczma pisał, że nie zależy mu na braterskich relacjach, tylko na równych, i że Moskwa ma z tym kłopot i nie przyjmuje tego do wiadomości. Stosunki nie były równoprawne ani w czasach kozackich, ani carskich, a podczas rewolucji bolszewickiej czerwonoarmiści zniszczyli ukraińskie państwo narodowe.
A gdyby nie doszło do ugody perejasławskiej?
- Perejasław to w gruncie rzeczy przypadek. Chmielnicki szukał wsparcia wszędzie: w Sztokholmie, w Stambule, Moskwie, nawet w Warszawie. Ale to Moskwa wyciągnęła rękę i gdyby nie doszło do Perejasławia, i tak zrobiłaby wszystko, by inkorporować Ukrainę. W jej logice leżało poszerzanie imperium. Rzeczpospolita, Sicz Zaporoska czy Krym były zbyt słabe, by przeciwstawić się Rosji, której Chmielnicki w Perejasławiu tylko otworzył drzwi. Gdyby tego nie zrobił, wywaliłaby je kopniakiem.
A gdyby Rzeczpospolita stała się państwem nie dwojga, lecz trojga narodów?
- To było możliwe. Ale w czasach Chmielnickiego i zaraz po nim nie było na to szans. Przecież zawarta w 1658 r. unia hadziacka miała taki związek trzech narodów stworzyć, a skończyła się porażką. Tragedia Rzeczypospolitej polegała na tym, że nie potrafiła się przekształcić i poszerzyć o Ukrainę. Kilka lat temu moi rosyjscy koledzy wydali książkę o straconych szansach Rosji. Piszą w niej m.in. o republice Wielkiego Nowogrodu, która mogła stać się zaczynem demokracji, ale nie przetrwała, bo w drugiej połowie XV w. wcielił ją do państwa moskiewskiego car Iwan III Srogi. Może trzeba też napisać książkę o utraconych szansach Polski: co spowodowało, że to olbrzymie, silne, niezwykle ciekawe państwo upadło i nie umiało się odrodzić. Polska wskrzeszona w 1918 r. to przecież zupełnie inny kraj, nie mówiąc o tym powstałym po 1945 r. Gdzie i kiedy przepadła szansa na budowę naprawdę wielkiej, ale wieloreligijnej i wielokulturowej Polski wielu narodów?
Rozbiór Rzeczypospolitej to dla Ukrainy ogromna tragedia, klęska, która rzuciła nas przecież w objęcia Moskwy.
*ANDRIJ PORTNOW, ur. w 1979 r., absolwent historii na Uniwersytecie Dniepropetrowskim i kulturoznawstwa na UW. Wykłada na Uniwersytecie Humboldta w Berlinie. Uczestniczył w niedawnym panelu poświęconym polskiej i ukraińskiej polityce historycznej organizowanym przez Muzeum Historii Polski w ramach dorocznej konferencji "Polska polityka wschodnia" we Wrocławiu.
Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej
PAWEŁ SMOLEŃSKI: Dlaczego Rosja traktuje Ukrainę jak młodszą, trochę niedorozwiniętą siostrę? Przecież już w X wieku Kijów był metropolią, a Moskwa osadą na końcu świata.
ANDRIJ PORTNOW*: Siergiej Iwanow, szef administracji prezydenta Putina, stwierdził niedawno, że Ukraińcy i Rosjanie to jeden naród. Takie myślenie obecne jest w rosyjskiej świadomości od setek lat. Moskwa, owszem, może pozwolić Ukrainie na jakąś odmienność wynikającą z lokalnej specyfiki, ale o odrębności narodowej, językowej czy kulturowej nie chce słyszeć. Rosjanie uznają, że Ukraińcy są nieco od nich inni, lecz nie powinni mieć żadnej podmiotowości. Takie poglądy mają korzenie w tradycji XIX w., znajdziemy je w myśleniu rosyjskich władców i polityków, ale również pisarzy - Nikołaja Gogola, Iwana Turgieniewa czy nawet Michaiła Bułhakowa, który mieszkał w Kijowie. O Rusi Kijowskiej, czasach Piotra Wielkiego, kiedy uznawano powszechnie, że na obecnej Ukrainie powstawała kultura ruska, w Rosji zapomniano.
Początek opieki "starszej siostry" to ugoda perejasławska z 1654 r. i hołd złożony Moskwie przez kozackiego hetmana Bohdana Chmielnickiego.
- Owszem, lecz nie chodzi tu o zdarzenie historyczne, tylko o otaczającą je mitologię. W gruncie rzeczy nie była to unia, ale umowa, czyli coś podrzędniejszego. Jak zatem z prawnego punktu widzenia traktować to, co 18 stycznia 1654 r. Chmielnicki podpisał w Perejasławiu? Wydaje się, że od samego początku obie strony traktowały to porozumienie inaczej. Chmielnicki - jako umowę tymczasową i sojusz taktyczny. Chciał się wyzwolić spod polskich wpływów i to było dla niego najważniejsze. Moskwa potraktowała Perejasław poważniej - mówili, że przyjmują Małorosję i Kozaków pod opiekę cara Aleksego I. Chmielnicki nie całkiem rozumiał, w co się pakuje, nie wiedział, z jaką tradycją polityczną ma do czynienia, jak bardzo elity Carstwa Rosyjskiego są przekonane, że ukraińska odrębność nie istnieje.
Proszę zrekonstruować myślenie cara Aleksego I.
- Jest okazja poszerzenia terytorium państwa na zachód, to należy ją wykorzystać, wszak Moskwa zawsze parła ku Europie. Aleksy nie traktował Chmielnickiego jako równego partnera. Uważał, że skoro ten prosi go o pomoc wojskową i wsparcie przeciw Rzeczypospolitej, to oddaje mu kraj i naród w niepodzielne władanie. Każda umowa carów z kolejnymi hetmanami kozackimi była bardziej paternalistyczna. Zresztą tradycja rozmów z Ukrainą i o Ukrainie z pozycji ważniejszego, mądrzejszego i silniejszego jest w Rosji obecna do dzisiaj. Moskwa traktowała tak w zasadzie cały świat, także w czasach, gdy była słaba, jak np. podczas wojny z Japonią na początku XX w. Przeświadczenie rosyjskich polityków, że mają zawsze rację i nie popełniają błędów, jest ugruntowane od dawien dawna. Błądzą inni, ale Rosja nigdy nie ma sobie ani nic do zarzucenia, ani wyrzutów sumienia.
Kiedy na Ukrainie mówiło się, że Rosja to dziedzictwo chanów mongolskich, ukraiński pisarz Jurij Andruchowycz protestował, bo widział w tym sformułowaniu pogardę i rusofobię. Ale w samej Rosji pojawiły się głosy, że jest ona dziedzicem Złotej Ordy i potrzebuje despotycznego chana.
- Historycznie rzecz biorąc, kultura rosyjska, a więc i polityka, stoi na kilku filarach. Jednym z nich jest nurt, nazwę go puszkinowskim, który przynależy do Europy i współkształtuje europejskość. Ale od czasów carskich pojawiają się głosy, także oficjalne, że Rosja to samodzielność, kultura osobna, stojąca pomiędzy Zachodem i Wschodem, a dzięki temu lepsza. Natomiast Europa niesie jej rozmaite zagrożenia, np. homoseksualizm czy po prostu wolność. Wschód jest może bardziej ułomny, lecz znajomy. My wytworzyliśmy coś pomiędzy, coś zdrowego, prawdziwego, nie potrzebujemy więc Zachodu. W najnowszych podręcznikach historii relacje dawnych państw z terenu dzisiejszej Rosji i mongolskiej Złotej Ordy opisane są niemal jak sielanka. A jeszcze w czasach ZSRR uczono, że Orda zniszczyła kulturę w państwie moskiewskim. Dzisiaj wskutek interwencji władz niektórych republik należących do Federacji Rosyjskiej, np. Tatarstanu, ani się o tym nie mówi, ani nie uczy. Obecna polityka historyczna Kremla próbuje zintegrować azjatycką tradycję Złotej Ordy z rosyjską.
Tradycja polityczna Rosji nie wywodzi się wyłącznie z czasów chanów i najazdów mongolskich. Pojawia się w niej przecież także Aleksander Newski oraz Nowogród Wielki będący czymś unikatowym na ziemiach ruskich w czasach rozbicia dzielnicowego (od XI do niemal końca XV w.), jako że wykształciło się tam coś na kształt ustroju republikańskiego. Ale także ślad zachodnioeuropejski, który trafiał do Rosji przez Polskę i Ukrainę.
Skoro dla Moskwy Ukraina to Małorosja, a naród ukraiński nie istnieje, to dlaczego traktowała Ukraińców tak okrutnie?
- Brutalny stosunek do własnego narodu jest charakterystyczny dla rosyjskiej władzy i państwa. Czytam właśnie książkę historyka Nikołaja Nikulina o drugiej wojnie światowej. Autor, wówczas żołnierz frontowy, nigdy nie dostrzegł wśród dowódców, i nie tylko, najmniejszego szacunku dla ludzkiego życia. Tak samo działo się np. w przypadku Wielkiego Głodu (1932-33) będącego niesłychanie brutalną rozprawą Stalina z Ukraińcami.
Wielki Głód to zbrodnia bez precedensu.
- W Rosji oficjalnej uważa się, że to była tragedia wszystkich narodów ZSRR, że polityka Stalina doprowadziła do śmierci milionów ludzi, lecz nie była wymierzona specjalnie w Ukraińców. Natomiast w XVII i XVIII w. rosyjska logika wobec Kozaczyzny wyglądała tak: Kozacy nie umieją się rządzić, nie potrafią rozwiązywać własnych problemów, więc potrzebują Moskwy, by decydowała za nich. Tak samo jak z dzisiejszymi mieszkańcami Donbasu. Takie myślenie nie dotyczy wyłącznie Ukrainy. Rosja jest formalnie krajem federacyjnym, w którym nie przeprowadza się uczciwych wyborów lokalnych, bo i po co, skoro i tak za wszystkich musi myśleć i decydować Moskwa. Wyjątkiem jest Czeczenia, gdzie prezydent Ramzan Kadyrow robi, co chce, a to jest cena, którą Rosja płaci za spokój na Kaukazie. Kadyrow go gwarantuje, a Rosjanie są z tego zadowoleni.
Wybitny rosyjski historyk Michaił Gasparow pisał w latach 90., że mu wstyd za rodaków, którzy w większości nie czują odpowiedzialności za politykę Rosji na Ukrainie, w krajach bałtyckich czy w Polsce. Większość Rosjan z powodu powojennych represji na Litwie czy pacyfikacji zachodniej Ukrainy nie odczuwa wstydu. I takie myślenie ułatwiło Putinowi aneksję Krymu i rozpętanie wojny w Donbasie. Brak obywatelskiej odpowiedzialności za to, co robi władza, ma bardzo negatywne skutki. To m.in. dlatego rosyjska debata na temat stalinizmu idzie jak po grudzie. Z jednej strony nikt przytomny nie kwestionuje zbrodni i liczby ofiar, lecz zaraz się podkreśla, że Stalin zbudował potężne państwo i pokonał Hitlera. Argument, że wygrana wojna i mocne państwo są ważniejsze od życia milionów ludzi, brzmi strasznie, przemawia do większości Rosjan. Dlaczego mają się więc przejmować Małorosją?
Gdyby pominąć zwycięstwo nad III Rzeszą, to okaże się, że historia Rosji ostatnich 200 lat to pasmo porażek.
- Co najmniej od połowy XIX w., czyli od przegranej wojny krymskiej (1853-56), potem przyszła porażka z Japonią (1904-05), z pierwszej wojny światowej Rosja wyszła pokonana, rewolucja bolszewicka okazała się tragedią. Przegrała też wojnę z Polską w 1920 r. i skompromitowała się podczas kampanii fińskiej z lat 1939-40. Pod koniec 1991 r. rozpadł się ZSRR. Mit Wielkiej Wojny Ojczyźnianej jest Rosji niezbędny, choć to przecież nie sami Rosjanie ją wygrali, lecz narody całego ZSRR i alianci. Ale to dopiero w epoce Leonida Breżniewa (1964-82) władza uznała, że zwycięstwo nad Hitlerem legitymizuje państwo, wcześniej o Wojnie Ojczyźnianej opowiadano bez nadmiernego zadęcia, a 9 maja jako dzień zwycięstwa i triumfu został ogłoszony dopiero w 1965 r. Ten mit, choć relatywnie świeży, jest dziś niezastąpiony, odgrywa w Rosji kluczową rolę. Nikt nie powie głośno o błędach dowództwa czy nieusprawiedliwionych ofiarach. Dzięki temu mitowi Kreml legitymizuje działania na Krymie czy w Donbasie - przecież ciągle słyszymy, że aneksja Krymu ocaliła mieszkańców przed banderowcami. Donbas to więc niejako kontynuacja tamtej wojny, z tą różnicą, że centrum faszyzmu z Berlina przeniosło się do Kijowa.
Jednak część Ukrainy lgnie do Moskwy.
- Bo, po pierwsze, Rosja jest i pozostanie największym sąsiadem Ukrainy. Po wtóre, w odróżnieniu od Polski, a nawet Litwy i Estonii, ludność Ukrainy jest społeczeństwem dwujęzycznym: każdy Ukrainiec zna rosyjski. Musimy przyjąć więc do wiadomości, że pozostaniemy w tym obszarze językowym. Po trzecie, ważne są relacje gospodarcze i nie chodzi tylko o ropę i gaz, bo Ukraina jest krajem tranzytowym dla rosyjskich towarów, co oznacza, że jest skazana na współpracę z Rosją. Tyle że teraz jest o to bardzo trudno, ale nie możemy odciąć się od Rosji, choć ta zgotowała nam wojnę i nie rozumie ukraińskiej traumy.
Czy relacje między Ukraińcami i Rosjanami były kiedykolwiek szczere i uczciwe?
- Uczciwa była współpraca rosyjskich i ukraińskich dysydentów w łagrach, ale relacje na poziomie elit politycznych czy kulturalnych już nie. Ukraiński prezydent Leonid Kuczma napisał książkę pt. "Ukra-ina, nie Rosja" i już za sam tytuł Kreml się wściekł. "Rosja i Ukraina to w gruncie rzeczy to samo, relacje są przecież braterskie" - usłyszał. Kuczma pisał, że nie zależy mu na braterskich relacjach, tylko na równych, i że Moskwa ma z tym kłopot i nie przyjmuje tego do wiadomości. Stosunki nie były równoprawne ani w czasach kozackich, ani carskich, a podczas rewolucji bolszewickiej czerwonoarmiści zniszczyli ukraińskie państwo narodowe.
A gdyby nie doszło do ugody perejasławskiej?
- Perejasław to w gruncie rzeczy przypadek. Chmielnicki szukał wsparcia wszędzie: w Sztokholmie, w Stambule, Moskwie, nawet w Warszawie. Ale to Moskwa wyciągnęła rękę i gdyby nie doszło do Perejasławia, i tak zrobiłaby wszystko, by inkorporować Ukrainę. W jej logice leżało poszerzanie imperium. Rzeczpospolita, Sicz Zaporoska czy Krym były zbyt słabe, by przeciwstawić się Rosji, której Chmielnicki w Perejasławiu tylko otworzył drzwi. Gdyby tego nie zrobił, wywaliłaby je kopniakiem.
A gdyby Rzeczpospolita stała się państwem nie dwojga, lecz trojga narodów?
- To było możliwe. Ale w czasach Chmielnickiego i zaraz po nim nie było na to szans. Przecież zawarta w 1658 r. unia hadziacka miała taki związek trzech narodów stworzyć, a skończyła się porażką. Tragedia Rzeczypospolitej polegała na tym, że nie potrafiła się przekształcić i poszerzyć o Ukrainę. Kilka lat temu moi rosyjscy koledzy wydali książkę o straconych szansach Rosji. Piszą w niej m.in. o republice Wielkiego Nowogrodu, która mogła stać się zaczynem demokracji, ale nie przetrwała, bo w drugiej połowie XV w. wcielił ją do państwa moskiewskiego car Iwan III Srogi. Może trzeba też napisać książkę o utraconych szansach Polski: co spowodowało, że to olbrzymie, silne, niezwykle ciekawe państwo upadło i nie umiało się odrodzić. Polska wskrzeszona w 1918 r. to przecież zupełnie inny kraj, nie mówiąc o tym powstałym po 1945 r. Gdzie i kiedy przepadła szansa na budowę naprawdę wielkiej, ale wieloreligijnej i wielokulturowej Polski wielu narodów?
Rozbiór Rzeczypospolitej to dla Ukrainy ogromna tragedia, klęska, która rzuciła nas przecież w objęcia Moskwy.
*ANDRIJ PORTNOW, ur. w 1979 r., absolwent historii na Uniwersytecie Dniepropetrowskim i kulturoznawstwa na UW. Wykłada na Uniwersytecie Humboldta w Berlinie. Uczestniczył w niedawnym panelu poświęconym polskiej i ukraińskiej polityce historycznej organizowanym przez Muzeum Historii Polski w ramach dorocznej konferencji "Polska polityka wschodnia" we Wrocławiu.
A nas Łódź urzekła szara - łódzki kurz i dym.