To forum używa ciasteczek.
To forum używa ciasteczek do przechowywania informacji o Twoim zalogowaniu jeśli jesteś zarejestrowanym użytkownikiem, albo o ostatniej wizycie jeśli nie jesteś. Ciasteczka są małymi plikami tekstowymi przechowywanymi na Twoim komputerze; ciasteczka ustawiane przez to forum mogą być wykorzystywane wyłącznie przez nie i nie stanowią zagrożenia bezpieczeństwa. Ciasteczka na tym forum śledzą również przeczytane przez Ciebie tematy i kiedy ostatnio je odwiedzałeś/odwiedzałaś. Proszę, potwierdź czy chcesz pozwolić na przechowywanie ciasteczek.

Niezależnie od Twojego wyboru, na Twoim komputerze zostanie ustawione ciasteczko aby nie wyświetlać Ci ponownie tego pytania. Będziesz mógł/mogła zmienić swój wybór w dowolnym momencie używając linka w stopce strony.

Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Bajka o Jezusie
#21
Z Twojego posta m.in. podoba mi się koncepcja tej romantycznej relacji gdzie istoty o innych cechach wzajemnie się uzupełniają, i potrzebują nawzajem stąd tworzą wolną i trwała więź. Na co mi więź z Bogiem który wszystko ma jest wszechmocny i nic ode mnie nie potrzebuje. To jest taka nierówność która powoduje kompleksy i niewolnictwo. Bóg przeżyje beze mnie a ja bez niego nie i gdzie tu równość gdzie wolna wola.
Co do szatana też myślę że to nie jest jakiś prymityw z rogami pilnujący ognia w piekle tylko jakaś skomplikowana osobowość zapętlona we własnej inteligencji i we własnych cechach a mogą to być właśnie emocjonalność, narcyzm, egoizm itp.
Odpowiedz
#22
Cieszę się, że Ci się podoba moja teoria miłości romantycznej. Uśmiech

W mojej teorii akurat Bóg-Ojciec nie jest wszechmocny i potrzebuje innych do wygrania wojny z Szatanem, obłaskawiania świata wokół i do... pomocy sobie. Skoro Bóg to w mej teorii ENFJ, to on szczególnie może popaść w wielkie wyrzuty sumienia i nienawiść wobec siebie za swe błędy (Szatan chce te boskie wyrzuty sumienia i wstyd wykorzystać do osłabienia go, a nawet do skłonienia go do samobójstwa). Myślę, że Stary Testament ukazuje symbolami Boga zagubionego i wyniszczonego psychicznie. Stąd potrzebuje ludzkiej miłości i wybaczenia mu jego błędów. Pokrzepiać go mają m.in. modlitwy oblubieńcze, a najważniejszym warunkiem wstępu do Królestwa Niebieskiego wedle Jezusa jest kochanie każdego, w tym także Boga (co podkreślił nawet szczególnie).

Ja Szatana nie uważam za świadomie egoistycznego. On pewnie naprawdę sądzi, że jest jedyną ostoją dobra, miłości i altruizmu. Tylko się mocno myli co do tego, gdzie jest moralna racja.

Inna sprawa. Napiszę teraz małe prozatorskie przedstawienie opętania Hitlera przez Szatana. Lubię przedstawiać nieraz moje poglądy sztuką.
Oto te przedstawienie.

Szpital polowy teatru I Wojny Światowej, a w nim śpiący Adolf Hitler z bandażem na twarzy, został wybrany jako ważna scena, która miała skorygować dzieje świata zgodnie z wolą Szatana. Zamanifestował się on i sparaliżował kończyny Hitlera, by ten nie uciekł. Zdjął mu opływowym ruchem brudny i mały całun z głowy. Adolf się obudził. Chciał się zerwać. Nie mógł. Zebrał się do krzyku, lecz Szatan go powstrzymał, kładąc z niecodzienną dynamiką trzy najdłuższe palce prawej dłoni głównie na przegrodzie nosowej i ustach.
- Ciii... Nie chcemy zwabić tu złych duchów. - ukoił go Szatan, wprawiając go w głęboką ekstazę, która sięgnęła tam, gdzie Hitler nigdy wcześniej nawet nie był w ćwierci.
- Kto ci to zrobił?... - z rozrzewnieniem zapytał Hitler, nie bojąc się już panicznie gościa, którego odsłonięta skóra była gęsto cała we krwi, ranach, bliznach.
Szatan przysiadł łagodnie na brzegu łóżku i zapatrzył się w przestrzeń.
- Świat. - odpowiedział po namyśle, zwracając ku interlokutora natężoną twarz, a Hitler zauważył wtedy u nawiedzającego jasne, błękitne oczy, takie same jak u siebie i u swojej ukochanej matki, która go zawsze tak czule broniła przed potwornym ojcem.
- Nie... - cicho rzekł Hitler, ufnie przejmując się losem istoty, która tak go uszczęśliwiła i zdawała mu się być tak jemu bliska dzięki oczom.
- A kto tobie to zrobił? - zapytał Szatan retorycznie, podnosząc trzymany bandaż do swego wglądu.
- Świat... - w zamyśleniu wysnuł z siebie rozmówca.
- Świat. Świat jest miejscem do rdzenia przeżartym złem. Wyjątki są tak nieliczne. Na szczęście istnieją wybrańcy jak ty. Lud aryjski jest wywyższony. Zawsze czułeś się inny, lepszy. Miałeś rację. Twój bunt jest świętym gniewem. Tylko Aryjczycy są wartościowi. Jeżeli świat składałby się tylko z Aryjczyków, nie było wojen i innych ohydztw. Ten piękny cel jest bliski. Skończona wojna stanowi tylko preludium dla ostatecznego starcia. A ty jesteś wyjątkowy wśród wyjątkowych. Jesteś mesjaszem, wodzem, wybrańcem. Poprowadzę cię do zwycięstwa. Zawsze będę przy tobie. Wiesz, co robić. - żwawo przygotowaną wcześniej wiązankę rzucił Szatan.
- Jesteś aniołem? - urzeczony i zadziwiony zapytał Hitler.
- Jestem najwyższą prawdą. - rozeźlony insynuacją rzekł Szatan.
Zbuntowany anioł gwałtownie uciął widzenie uśpieniem nawiedzanego.
Adolf spał długo. Obudził się z rosnącym niedowierzaniem zajścia. Nigdy nie miał snu o takiej intensywności. Od razu zamarzył na jawie, by być bez końca w przeżytej wizji. "Czy aby atak gazem może sponiewierać mózg?" - zapytał siebie w duchu.
- Krwawisz z nosa? - zapytał się go ze zmęczoną pogardą stojący dalej pielęgniarz.
Poczuł zakrzepioną obecność na gołej skórze. Tak. Ciągle tam była. Teraz czuł świadomiej i w skupieniu. Wyciągnął szybko swoje małe lusterko z torby pod łóżkiem. Wycelował. Nad górną wargą miał ślad ciemnoczerwonej, wręcz czarnej krwi. Ocknął go wniosek. Krótko zakrzyknął "a" i lusterko z tłuczonym trzaskiem spadło na ziemię, bo zostało podrzucone szokiem.
- Co ty wyrabiasz, Hitler!? - wzdrygnąwszy się, przestraszył się pielęgniarz, któremu huki do końca powojennego życia kojarzyły się już tylko z jednym.
Ale ten pacjent był już pewien, że nie śnił. Takim chciały go widzieć niebiosa. To był znak!

Koniec prozy.
Według mnie Szatan specjalnie nie powiedział Hitlerowi, kim konkretnie są ci "Aryjczycy", by móc nim dowolnie manewrować podczas wojny. Tyle że Hitler, widząc u nawiedzającego jasne, błękitne oczy, które miał także on i jego matka, uznał, że takie oczy są oznaką "aryjskości". Szatan przybrał oczy tego koloru, by wzbudzić w Hitlerze zaufanie i zwiększyć w nim poczucia bycia wywyższonym.
Ach tak. I ten ślad krwi zainspirował Hitlera do wiadomego wąsa.
Odpowiedz
#23
No w ST Bóg jest bardzo emocjonalny. Ciekawa ta sztuka przedstawiająca rozmowę szatana z Hitlerem. Jeśli szatan tak bardzo utożsamia się z cierpieniem innych i tak empatycznie jest mu żal ludzi to czego chce ich niszczyć.
Według pewnych teorii szatan dlatego się zbuntował że miał służyć ale było non serviam no i był zazdrosny o Syna Bożego. Co do tej służby jeśli to prawda to akurat trochę rozumiem, bo miał być niewolnikiem?
Odpowiedz
#24
Postaram się przedstawić łączenie przez Szatana skrajnej empatii i woli wybicia każdego prócz siebie na przykładzie.
Szatan widzi ludzkość (i też anioły i Ojca) jako... wielką sforę rasy strasznie groźnych i głupich psów, które żyją w pokaźnej klatce. Konkretne psy są mniej lub bardziej agresywne, ale każdy pies jednak jakąś sporą agresję ma. Gryzą się one i mordują ciągle. Maltretują się wojennie. Sieją zniszczenie. Szatan współczuje bólu tym psom, bo to nie ich wina, że z natury są takie złe. Ich cierpienia nie powinny mieć miejsca. Szatan nie chce, żeby one cierpiały. Chce im oszczędzić cierpień. Zatem chce je... uśpić. Szatan nie widzi szansy na naprawę tych psów, bo uznaje, że rdzenie ich istot mają w sobie "wadę wrodzoną" nie do wyplenienia. Zatem niektóre psy chce najwyżej przez jakiś czas instrumentalnie użyć do walki z Bogiem (czyli z innymi psami), ale, koniec końców, chce świata bez żadnych psów, bo z punktu widzenia swego poczucia moralności uznaje świat bez psów za lepszy niż ten z psami. Nie widzi w psach jakichś cennych wartości, które sprawiają, że warto je jednak utrzymać przy życiu mimo wad. Uznaje je za złe. Nie chce, żeby psy swoimi wadami zniszczyły jakieś "wyższe wartości" (czyli głównie jego osobę).

Powyższy tok rozumowania Szatana łączy skrajną empatię i wolę pozbycia się wszystkich prócz siebie. Szatan czuje się bowiem o wiele bardziej wartościowy wobec reszty istot.
Teoretycznie Szatan mógłby kombinować ze światem, gdzie zamyka każdego psa w jednoosobowej klatce, w której nie może nikogo innego pogryźć i w której jest szczęśliwy. Tyle że:
- Szatan obawiałby się wtedy, że ktoś z klatki jednak ucieknie,
- Szatan uznaje, że bardziej opłaca się moralnie tworzyć nowy świat na podstawie jego osoby (poprzez podzielenie swojej duszy na wiele osób), zamiast budować świat klatek, bo w tych klatkach psy będą miały szczęścia najwyżej płytkie (no bo dla Szatana są głupimi, płytkimi bestiami), a poza tym nie przydadzą się zbytnio na nic innego niż na bycie "fermą szczęścia", a przecież Szatan wszechmocny nie jest, więc nie może zasobami szafować. Zamiast marnować zasoby na psy w klatkach woli zasoby przeznaczyć na swoje stworzone z siebie osoby i na inne cele.

A co do buntu Szatana, który nie chciał być niewolnikiem:
Szatan, według mnie, uznaje Ojca za istotę gorszą moralnie od siebie - za jakiegoś "szalonego despotę". W takim razie nie chce Ojcu służyć, tylko sam chciałby rządzić. No ale taka postawa oznacza wojnę o supremację w niebiesiech.
Odpowiedz
#25
No cóż, w Twojej historii, Bóg faktycznie ma za mało do powiedzenia, a szatanowi nieźle się poprzekręcało. Rozumiem o czym piszesz bo z punktu widzenia psychologii doświadczyłam czegoś podobnego. 
Też mam dużą empatię i jakiś czas temu dała znać o sobie gdy zafiksowalam się na dzieciach z patologicznych rodzin które cierpią od patologicznych rodziców. Rzeczywiście to cierpienie potrafi być ogromne i nie ma znikąd pomocy. Ja wczułam się w to cierpienie tak bardzo, że żyłam tylko tym, czytałam wiadomości jak rodzice zakatowali dziecko, oglądałam zdjęcia z kronik policyjnych i na ulicy odnajdywałam takie przypadki gdzie było prawdopodobne że te dzieci żyją w patologii. Trwało to parę lat, męczyłam się z tym strasznie. Czułam, że tylko ja jestem wrażliwa i empatyczna a reszta to jakieś cyborgi nie ludzie ani pracownicy socjalni ani nikt nie pomaga tym dzieciom, są same. Rodziła się we mnie nienawiść do takich rodziców, potem do reszty obojętnych ludzi aż wreszcie do Boga. Gdy widziałam sytuację na ulicy gdzie dzieci są brudne czy zaniedbane, a rodzice to patologia to chciałam natychmiast zareagować, tak samo gdy słyszałam o przypadkach że może być tam pedofilia. Żyłam w ciągłym napięciu. Myślałam że ten świat jest zły okrutny, a dzieci cierpią najbardziej. Myślałam dlaczego nie ma ustaw karających tych rodziców, dlaczego Bóg nie reaguje. Gdybym wtedy miała władzę to ja bym im dała popalić. I było jedno wyjście aby wmieszać się w taką sytuację gdy widziałam na ulicy i zrobić zadymę i najwyżej dostać w łeb ale to by potem nagłośnili w telewizji tylko że musiałam być ofiarą, ale na to się nie odważyłam. Czyli trafiłam na mur ze swoim cierpieniem i na bezsilność. Wtedy zaczęłam myśleć, że nic nie zrobię i żeby sobie odpuścić, oraz że tylko ja się martwię a reszta się nie przejmuje. Nawet te dzieci nie potrafią się bronić i jakoś uciekać z patologicznych sytuacji czyli nie jest im aż tak tragicznie może. Bo przecież gdyby uciekały lub coś robiły to można by im pomóc. Poza tym odkryłam, że te dzieci w przyszłości będą takie same w większości czyli patologiczne jak ich rodzice i może już teraz zawczasu karę ponoszą żeby nie były w życiu tylko katami. I tak mi przeszło powoli. Obecnie ani nie mam nienawiści do patologicznych rodziców ani nie daje się ponieść nadmiernej wrażliwości.
Odpowiedz
#26
Zawsze wielce cenię, gdy ktoś do żywego przejmuje się losem innych.

W filozofii problem tego, dlaczego zło w ogóle istnienie, nazywa się teodycea. Tyle że tu dobrze widać, że sama inteligencja emocjonalna może, mimo swych wielu zalet, pchnąć w błędne rewiry poznawcze. Teodyceę lepiej rozumie się inteligencją myślową/racjonalną. W pierwszym poście poniższego wątku, jeszcze jako Mustafa Mond, przedstawiłem pewne wytłumaczenie teodycei - matematyczne, ścisłe, zimne, z perspektywy pierwotnego Absolutu, który ma nieskończone zasoby i jest wszechmocny. Tyle że osoba wielce emocjonalna może mieć podejście na zasadzie:
"Pieprzę te liczby. Dlaczego ludzie się wymyślnie torturują? Dlaczego się mordują? Dlaczego niewinne dzieci umierają? Dlaczego Bóg nie reaguje? Niech już lepiej tego Boga nie będzie, jeżeli miałby być tak nieczuły!"
Powyższą postawę reprezentował choćby Albert Camus - człowiek o wielkiej inteligencji emocjonalnej, któremu życie malowały mu jego impresje, wrażenia, morze, Słońce, wiatr, emocje, przeczucia. Tak postrzegał świat. W "Dżumie" jego alter ego Bernard Rieux atakuje w szpitalu księdza za jego wiarę w Boga. Rieux widzi niewinnych cierpiących, umierających, także dzieci, więc czuje bunt wobec świata. Bunt jest wręcz kluczowy w filozofii Camusa. Często się przewija. Podobny motyw jest w camusowym dramacie "Nieporozumienie". Tam Bóg przedstawiony jest jako świadek, który przygląda się okropieństwom świata i nic z nimi nie robi, choć mógłby coś zrobić.
Camus, zgodnie z MBTI, był INFP. Z Szatanem łączył go emocjonalny bunt wobec świata i Boga, ale Camus nie miał w sobie ekspansji (E) i zorganizowanej wiary (J), dzięki którym mógłby w pełni walczyć z Bogiem, którego postrzegał jako złego. Podobno Camus był ateistą? Ale czy na pewno był? Czy ateista aż tyle swoich spisanych słów poświęciłby wypominaniu win istocie, w której istnienie nie wierzył? Dlaczego miałby się tyle zajmować "wymyślonym zbrodniarzem"? Żeby szerzyć ateizm u innych, bo postrzegał ateizm jako dobry? Być może, ale mam przeczucie, że Camus przeczuwał istnienie wyższego świata, ale płonął ku Bogu wyrzutami za świat wokół. Zbyt emocjonował go ten temat, żeby był ateistą. Może swoim głoszonym ateizmem chciał się jakoś "pozbywać Boga ze świata".
W niemieckim obozie koncentracyjnym jeden więzień napisał na ścianie:
"Wenn es einen Gott gibt muß er mich um Verzeihung bitten."
"Jeżeli jest Bóg, będzie musiał mnie błagać o wybaczenie."
Myślę, że takie błaganie miało miejsce na krzyżu około dwa milenia temu. Próba przekonania, że jest się dobrym, a zarazem przebłagania ludzi, aniołów i... Szatana.

Co do samego Szatana powinienem jeszcze dookreślić jedną rzecz. Napisałem, że on uważa wszystkich prócz siebie jako złe upiory, tyle że niepotrzebnie sprawę uogólniłem. Tak, on pewnie postrzega prawie każdego jako złego, ale pewnie intelektualnie dopuszcza myśl, że są inne dobre, choć rzadkie, istoty. Dlaczego zatem chce zabić wszystkich prócz siebie?
Sęk w tym, że Szatan ma bezpośredni dostęp tylko do swego wnętrza. Reszta istot może go misternie oszukiwać. Pewnie w procesie swego buntu wpierw czasem innym ufał, ale pewnie w końcu stawał się zawiedziony tymi istotami. Zatem teraz "profilaktycznie" i na wszelki wypadek woli się pozbyć każdego prócz siebie, by stworzyć świat, który z jego perspektywy, na pewno będzie pozbawiony groźnego zła.
Dlaczego Szatan nie widzi swego błędu?
Psychika mu się przepaliła traumami bezpośrednio własnymi i tymi współodczuwanymi z powodu jego przeżyć i osobowości. Emocjonalne poznawanie świata pchnęło go w rewiry nielogiczne. Wysokie zorganizowanie stworzyło w nim obsesyjną wiarę. I on się dalej nie broni przed traumatyzowaniem swych miękkości. A że ma perspektywę ogólną (skrajne N w MBTI), zamiast grać tylko na swój interes, robi szaleńczą szarżę dla restartowanej budowy "lepszego świata" - świata, który miałby mieć inną, lepszą jakość. Gdyby dbał tylko o siebie, pewnie dałoby się go jakoś przekupić "życiem w klatce pełnej szczęścia" ("wirtualna rzeczywistość" ze spełnianiem jego wszystkich marzeń?). Gdyby dbał tylko o siebie, mógłby też jakoś zaakceptować bycie posłusznym, niewychylającym się aniołkiem, kąpiącym się w chóralnym szczęściu. Gdyby dbał tylko o siebie, mógłby zgodzić się na jakiś "pakt pokojowy", gdzie otrzymałby na własność część wyższego świata i byłby tam wielbiony i radowany po wsze czasy, zamiast ostro cierpieć i ryzykować bardzo prawdopodobnym zgonem w karkołomnej "misji" podboju świata. Gdyby dbał tylko o siebie, nie miałby wizji swojej własnej idealnej społeczności. Gdyby dbał tylko o siebie, dawno, by już nie wytrzymał i padł. I tutaj jest problem. On do cna wierzy i czuje, że ma o co walczyć.
Szatana pewnie można nawrócić. To nie jest tak, że jego esencją jest błądzenie. Przecież kiedyś był posłusznym aniołem. On może mieć taki tryb. Jeżeli jest droga z A do B, to jest też z B do A. Tyle że to trudne zadanie. W swoim Szatanacie jest zamknięty w bańce informacyjnej i zwalcza w zarodku wszelkie wątpliwości, biorąc je jako "propagandę złego wroga", której nie może pozwolić rosnąć, bo przecież wystarczy tylko moment zmiany stanowiska, a jeżeli w tym momencie się zabije, zbytnio swoje siły "zsabotuje" lub siebie wyda Królestwu Niebieskiemu, to wojna jest dla Szatanatu przegrana na zawsze. Stąd Szatan kiedyś podjął decyzję o... (hmmm, jakby to rzec?...) absolutnym zakazie kwestionowania dogmatów własnych. Zasklepił się w bezrefleksyjnej, obsesyjnej, sztywnej, fanatycznej wierze. Ciągle swoją wiarę pogłębia rytuałami i "czyszczeniem" swej psychiki ze wszystkiego, co mogłoby go zawrócić z tej drogi (pozbywa się z siebie np. miłosierną litość, wyrozumiałość lub możliwość "zakochiwania się" w dobrym wnętrzu innej istoty). Skupia się tylko na złu w innych, a nie wierzy w dobre cechy innych istot. Ciągle tylko oskarża (w końcu nazwał siebie Szatanem czyli "Oskarżycielem"). Tępi też wszystko, co mogłoby osłabić jego Szatanat w wojnie. "Rzeźbi" siebie faszystowsko. Jednakże, przez ciągłe zakładanie u innych głupoty, płycizny i zła, on często zbytnio lekceważy inne istoty, co mu przeszkadza w skutecznym wojowaniu...
Odpowiedz
#27
Mam czasem wrażenie że niektóre zachowania Boga w ST bardziej by pasowały do zbuntowanego anioła bo czy mogą być takie skrajności w Dobrym Bogu? No chyba że tak cierpi albo faktycznie nie panuje nad bytami które stworzył lub nad złem i z tego cierpienia takie reakcje jak niszczenie ludzi w gniewie.
Odpowiedz
#28
Qwertyuiop, przeczytałam Twoje posty z początku wątku, przekonywujące i logiczne oraz prawdopodobne przynajmniej częściowo.Nie wiem tylko czy faktycznie Jezus by się poniżył do tego aby przebłagać szatana, przecież on ostro o nim się wyrażał że jest kłamcą i skończy w piekle. Zresztą i tak bardzo ładnie piszesz o Jezusie. 
Ale nad czym innym myślałam, nad rajem który utworzą tylko dobrzy, łagodni ludzie, to chyba takich nie jest za dużo bo zazwyczaj przeciętni ludzie wyróżniają się tym właśnie że walczą w życiu o swoje o pieniądze, władzę, ziemię, luksusy, chcą być lepsi od innych w różnych dziedzinach, chcą mieć swoje zdanie, lubią porządzić, pokrzyczeć i ponarzekać lubią być chwaleni i poważani, urządzać się po swojej myśli itp. Aż wreszcie lubią być w związkach typu właśnie małżeństwo lub partnerstwo we dwoje. Czyli żeby był raj muszą się zmienić bo inaczej byłaby druga ziemia. Ja tu widzę że rozwiązanie byłoby w tym że będą bratnie dusze, które cierpiały nawzajem za siebie i poświęcały się dla siebie, bo jednak tworzenie jedności ze wszystkimi i kochanie wszystkich jednakowo coś mi nie pasuje. A tak może Bóg zawczasu jakieś dusze łączy więzami miłości i my nawet nie wiemy że cierpimy dla kogoś w swoim życiu, a ten ktoś dla nas i mogą nas dzielić nawet wieki i odległe przestrzenie póki co.
 Takie to moje pomysły na wieczność.
Odpowiedz
#29
W Starym Testamencie Bóg-Ojciec jest bliski Szatanowi, choć nie idzie tak daleko jak on. Weźmy historię Wielkiego Potopu. W niej Ojciec chciał zrestartować świat, bo uznał, że świat a tak wielkie wady, że musi być rozpoczęty raz jeszcze. Oczywiście Ojciec nie poszedł w woli oczyszczania tak daleko jak Szatan. Ojciec pozostawił przecież na Ziemi rodzinę Noego i w niej widział nadzieję na nowy, lepszy świat. Szatan długofalowo chce zabić wszystkich ludzi.
W Starym Testamencie Królestwo Niebieskie i faszystowski Szatanat mają wojnę, lecz Ojciec rządzący Królestwem Niebieskim sam miewa tendencje faszystowskie. Potem jednak się stabilizuje, a wysłanie Jezusa w nasz świat pomaga mu zmienić wnętrze na lepsze.
Dlaczego Ojciec w Starym Testamencie jest tak brutalny? I jemu emocje się przepalały. Chciał groźbami, karami, niszczeniem zła, przymuszaniem i innymi takimi ostrymi zagrywkami wyplenić zło. Tym bardziej, że męczą go ciągle poczucie winy, wstyd, a jego samoocena jest zaniżona. Z tej ostatniej przyczyny choćby nadwrażliwie reagował na każdą krytykę, niepodporządkowanie, czy inne obrazoburstwo.

Dziękuję za pochwalenie postów. Uśmiech
Z tą próbą nawrócenia Szatana na dobro jest jedna ciekawa sprawa, moim zdaniem.
Zawsze dziwiłem się bowiem dwóm fragmentom z Biblii:
- przypowieści o Synu Marnotrawnym,
- przypowieści o jednej owcy, dla której ratunku pasterz postanawia zostawić inne owce.
Zwłaszcza ta druga przypowieść wydawała mi się nielogiczna z moralnego, utylitarnego punktu widzenia. Po co zostawiać inne owce dla jednej? Przecież można doprowadzić do powstania nowych owiec. Po co wracać po zagubioną? Tym bardziej, że zostawia się wtedy inne owce bez opieki, a wtedy może im się wydarzyć krzywda.
Tyle że… ta przypowieść nie jest chyba głównie do ludzi. Tylko głównie do i dla Szatana. W czym rzecz? Szatan jest „synem zbuntowanym” i „zagubioną owcą”. Bóg-Ojciec zdecydował się pewnie zmienić strategię wobec Szatana na bardziej miłosierną (ta stricte brutalna pewnie nie dawała za dobrych rezultatów w wojnie) i obiecał mu, że… jeżeli kiedykolwiek zechciałby powrócić do Królestwa Niebieskiego, to wszyscy dopełnią wszystkich starań, by czuł się jak najlepiej i by wszystko zostało mu wybaczone. Wszyscy mają mu wtedy służyć pomocą, by go odratować. Te zapewnienie ma przekonać Szatana, że Ojciec jest tak naprawdę dobry. Tylko Szatan nie chce mu uwierzyć i zaufać, bo ma swoją fanatyczną wiarę.
Ta powyższa taktyka przypomina pewne stymulowanie ludzkich działań w prawie karnym:
https://sip.lex.pl/akty-prawne/dzu-dzien...83/art-252
Paragrafy 4 i 5 powyższego przepisu są zadziwiająco łagodne wobec porywacza. Dlaczego? Żeby zachęcić go do poddania się, bo poddanie się pomoże zakładnikowi/zakładnikom.
Bóg-Ojciec musi być dość zdesperowany, że do takiej propozycji (jeżeli jest szczera) sięgnął. W końcu taka oferta na przyszłość zachęca innych, by się buntowali, próbowali coś zyskać dla siebie, a jeżeli okaże się, że przeszarżują jednak z buntem, móc liczyć na preferencyjne odratowanie niczym „królewska owieczka”. Choć oczywiście nie jest tak, że bunt jest całkowicie niegroźny dla buntującego się. Można od tego zostać zabitym wojennie lub… być ukaranym (nagroda za nawrócenie jest tylko, jeżeli z własnej woli się wróci, a nie np., gdy zostanie się pojmanym nie ze swej woli). Jezus w końcu nie tylko zachęca Szatana do powrotu „marchewką”, ale też straszy „kijem” w razie braku powrotu. Grożeniem jest w końcu wspominane przez Jezusa „płacz i zgrzytanie zębów”.
Tu dochodzi jeszcze jedna ciekawa rzecz. Myślę, że społeczność niebiańska składała się pierwotnie z samych skrajnych ENFJ, a taka społeczność działa jak "altruistyczny rój", gdzie nikt siebie nie broni (przez skrajny ekstrawertyzm energetyczny), więc jeżeli jakiś anioł zostałby wyeksploatowany, to najwyżej, by się go skasowało i powołało nowego na jego miejsce. Tyle że te podejście okazało się błędne, bo nie zawsze "popsuty anioł" pozwala się wyrzucić z istnienia. Szatan, któremu psychika się popsuła, się zbuntował i prowadzi wojnę. Poza tym Ojciec przez własną skłonność do niechronienia siebie sam ma poważne problemy wewnętrzne i jest wyniszczony. Stąd społeczność niebiańska stworzyła też potem w swych szeregach istoty z introwertyzmem, by one chroniły niebiańską społeczność od takich zagrożeń. Nastąpiła więc zmiana strategii. I ta przypowieść o zagubionej owcy wpisuje się w tę zmianę strategii, bo zakłada, że zagubiona, "zepsuta" owieczka ma nie być zostawiona sama sobie, by umarła lub żeby zdziczała i zaatakowała dawnego pasterza, tylko chce się ją uchronić, uleczyć, uratować. Wraz z dokooptowaniem w swoje szeregi istot, które mają w sobie jakiś poziom introwertyzmu, niebiańska społeczność nie działa już na zasadzie bezwzględnego kasowania wyeksploatowanych i popsutych istot, lecz także chce te istoty obronnie leczyć i ratować.

Piszesz, że przeciętni ludzie nie pasują do niebiańskiej społeczności, jeżeli się nie zmienią. Ja się z tym zgadzam. O to też pewnie chodziło Jezusowi, gdy mówił, że drzwi do Królestwa Niebieskiego są wąskie, czyli dla nielicznych. Jezus ogółem był rewolucjonistą, który chciał, żeby ludzie żyli całkowicie odmiennie od tego, co mamy wokół. Postulat kochania każdego niesie ze sobą daleko idące konsekwencje.
Ja nie uważam, że tylko bratnie dusze powinny się kochać. Taki świat nie byłby idealny. Weźmy choćby taki przykład, że wymyślona osoba X ma wybór:
- albo da Tobie i mi wieczne szczęście,
- albo da swojej bratniej duszy sekundę szczęścia.
Idąc Twym tokiem rozumowania, osoba X powinna wybrać drugą opcję, skoro tylko bratnie dusze miałyby się kochać, co pewnie byłoby szokujące i po prostu złe dla Ciebie i dla mnie.
Logiczna jest dla mnie miłość do każdego. No i co z istotami, które nie znalazłyby swoich bratnich dusz? One też są ważne. Ich los też się liczy. W końcu jeżeli każdy czuje, to czucie każdego jest ważne.
Podobnie uważam z małżeństwem. Uważam, że małżonkowie nie powinni faworyzować nawzajem siebie kosztem innych istot. Zapytasz się mnie może teraz: okej, to po co wtedy małżeństwo?
Już mówię, jak to widzę. Małżeństwo, według mnie, miałoby być wzajemnym dopełnieniem, by jak najlepiej służyć całej społeczności. Cechy osobowości są w końcu osiami, które działają na zasadzie "coś za coś". Spróbuję to zobrazować na przykładzie. Załóżmy, że istniałaby oś wzrok-słuch w ludzkim życiu co do postrzegania świata, a w świecie wzrok byłby tak samo ważny jak słuch. Załóżmy, że nie można samemu mieć jednocześnie świetnego słuchu i wzroku. Co wtedy mieliby zrobić ludzie?
Powinni dobierać się w mocno ze sobą związane pary, gdzie jedna osoba widzi, a druga słyszy. Razem mają tu wszystko. Nawzajem sobie pomagają. Nawzajem przedstawiają sobie świat tam, gdzie sami nie sięgają. Głuchy może niewidomemu słowami tłumaczyć świat wokół niczym prozatorski narrator w e-booku. I pomoc idzie też w drugą stronę. I żaden nikogo nagle nie zostawi samego, więc nie muszą się bać, że zostaną rzuceni w świat już bez "jednego zmysłu".
Ta powyższa oś wzrok-słuch jest wymyśloną osią, ale dobrze obrazuje, jak działa oś emocje-myślenie. Jeżeli jedna osoba postrzega świat emocjonalną, "artystyczno-religijną" intuicją, a druga osoba postrzega świat racjonalnym, "naukowo-logicznym" myśleniem, to samotnie mają problemy z jak najpełniejszym postrzeganiem i zrozumieniem świata, a razem mają wszystkie narzędzia do tego. Te dwa wymiary postrzegania składają się na całość. Muszą tylko znaleźć wspólną płaszczyznę kontaktu, mimo różnic między sobą.
I tak. Załóżmy, że dwie dopełniające się osoby są razem. W MBTI byłaby to choćby para INFJ+ENTP (S to, jak pisałem, zła, ograniczająca duchowo cecha). Zwykle F (w około 2/3 przypadków chyba) mają kobiety, a zwykle T (też w około 2/3 przypadków chyba) mają mężczyźni, ale wiadomo, że mogą też być emocjonalni faceci (ja choćby jestem skrajnym F) i racjonalne kobiety. No ale statystycznie załóżmy, że w powyższej parze INFJ to kobieta, a ENTP to pan (oczywiście mogą być inne konfiguracje, w tym jednopłciowe - płeć tu nie ma znaczenia). Jeżeli będą razem w małżeństwie, to z biegiem czasu działają coraz lepiej. Dlaczego? No bo znają się coraz lepiej. Po dziesiątkach lat bliskiego życia przy sobie pani INFJ może w sekundę empatycznie odgadywać pokłady wewnętrznego stanu męża, a pan ENTP może szybko logicznie żonie pomóc, gdy wyjdzie mu, że żona przecież taki sam nieracjonalny błąd popełniła XYZ lat temu. Potrafią też coraz lepiej sobie nawzajem świat tłumaczyć, skoro siebie coraz lepiej znają. INFJ coraz lepiej wie, jak przestawiać wnioski swojej inteligencji emocjonalnej, by były jak najlepiej zrozumiane, a ENTP coraz lepiej wie, jak przestawiać wnioski swojej inteligencji racjonalnej, by były jak najlepiej zrozumiane. Rekompensowanie wzajemnych braków i wad wzajemnymi zaletami. Tyle że żeby jak najlepiej działało musi być szczerość i zaufanie.
Ale jakkolwiek te sparowania są ważne (tym ważniejsze, im skrajniejszą ma się osobowość), to nie sprawiają, że należy faworyzować dobra swego dopełniającego siebie małżonka. Dalej moralnie wychodzi, że każdy czuje i każdy jest ważny. Według mnie małżeństwo powinno być po prostu zespoleniem dla służby ogółowi. No bo pewnie, gdyby Szatan miał komplementarną duszę przy sobie, nie skończyłby, tak jak skończył. Tak samo Ojciec byłby w lepszym stanie, gdyby dużo wcześniej dopuścił istoty z komplementarnymi cechami do siebie.

Co do Szatana, to bardzo dobrym przedstawieniem jego drogi w kulturze filmowej jest Joker, w którego się wcielił Joaquin Pheonix. Ten Joker to skrajny ENFJ. Dlaczego?
- E - chciał ekstrawertycznie występować jako komik i nie bronił się skutecznie przed światem (nieraz go bili, a raz... od tak sobie wpadł pod samochód), a na koniec filmu ostro zaatakował z całą stanowczością,
- N - on nie myślał tylko o sobie. Nie bez powodu mścicielsko zabił mężczyzn, którzy atakowali jedną kobietę. Poza tym ta jego wymyślona dziewczyna (nad którą nie panował) była oznaką posiadania szerokiej, skomplikowanej wizji, nad którą jednak nie panował, więc wyszła z tego schizofrenia,
- F - bardzo emocjonalny był. Swoje wrażenia i przeczucia o świecie brał jako prawdę. Nie miał wniosków logiczno-racjonalnych.
- J - miał plan. Był zorganizowany. Najpierw chciał zostać komikiem, by uszczęśliwiać ludzi (NFJ to w końcu mocny odchył moralny), a potem zorganizował buntownicze spalenie świata.
Joker Pheonixa miał taki sam tok rozumowania jak Szatan! Nie bronili się przed problematycznym światem, więc świat rozwalił im cierpieniami wnętrze. Potem czuli nielogiczne bunty z powodu wielce emocjonalnego postrzegania świata i te bunty uznali, że przeczucia czerpiące z najwyższej prawdy. Uznali, że sami są dobzi, a reszta jest zła. Zaatakowali zatem w sposób zorganizowany z powodu swoich ekspansjonistycznych ekstrawertyczności i skłonności do zorganizowanego planowania. Wiara to w końcu sfera zorganizowanego postrzegania świata. Gdyby mieli "P", zamiast "J" w MBTI, to ich bunty byłyby "anarchistyczne". Uznali po prostu, że inni są źli, więc zdecydowali się ich kasować. Prosty tok u Jokera. Murray zapytał się go, dlaczego zabił mężczyzn w metrze. Joker odpowiedział, że dlatego, iż byli "awful" (okropni). Potem zaczął gadać, że wszyscy wokół są źli, nieczuli, egoistyczni, a także okropni ("awful"). Na koniec rozmowy rzekł, że Murray... też jest okropny ("awful") i go zastrzelił. Co było potem? Bunt Jokera wzniecił rewolucję. Ludzie podobnie myślący jak on zechcieli dosłownie "spalić świat", by stworzyć nowy świat na jego miejsce. A Joker wzruszony cieszył się. że stary "zły" świat płonie, do cna wierząc, że jest dobrym,"romantycznym" bohaterem przeciw systemowemu molochowi zła.

Jeżeli poruszamy się w świecie kina, to podobną psychikę do Jokera mają też np. darth Vader i Kylo Ren z "Gwiezdnych Wojen" (w ogóle nowa trylogia Star Wars jest niedoceniana mocno, moim zdaniem - Kylo Ren to bardzo ciekawa postać). W ogóle "Gwiezdne Wojny" są tu bardzo ciekawe, bo użytkownicy Mocy to prawie zawsze mocne ENFJ i cała historia to walka między "jasną" a "ciemną" stroną u ENFJ. W końcu użytkownicy Mocy muszą być wrażliwi (czyli N+F) na Moc (czyli E+J, bo E+P to byłaby moc rozproszona, a nie skupiona). "Wola mocy" to w sumie mocne E+J. Tyle że może być "wolą mocy" dla swoich niskich celów (E+S+J) lub "wolą mocy" dla "dobra ogółu" (jakkolwiek się te dobro rozumie, a taka wola to E+N+J). W końcu Nietzsche to też był mocny ENFJ, tyle że on niestety tłamsił swoją inteligencję emocjonalną, zamiast ją w pełni docenić, co przypomina wolę Szatana wyplenienia z siebie "słabości" i "miękkości", by stać się w pełni "nadistotą". Wielką empatię Nietzschego widać było choćby po tym:
https://www.faena.com/aleph/the-true-sto...ches-horse
Ach tak, Rodion Raskolnikow (bohater zafascynowany nietzscheanizmem) od Dostojewskiego to też był "szatanowy" ENFJ w trybie żniwiarza-mściciela. Dostojewski to też był pewnie ENFJ... No a ulubionym pisarzem Petersona (innego "szatanowego" ENFJ) jest... Dostojewski. Nietscheańskie określenie "nadczłowieka" podchwycił z kolei Hitler (inny "szatanowy" ENFJ). Bardzo, bardzo, bardzo dużo jest innych podobnych smaczków w historii i kulturze. Mogę pisać o tym całymi dniami. Język
Odpowiedz
#30
To ciekawe bo ja też o tym pomyślałam, że szatan dla Boga jeśli go stworzył to jest właśnie zbuntowanym nie powiem synem ale stworzeniem. I pewnie Bóg chce żeby go zmienić. Nie wydaje mi się natomiast żeby brał w tym udział Jezus, który został posłany do ludzi i wg mnie sam jest człowiekiem, albo synem bożym cokolwiek to znaczy. Nie jest Bogiem stworzycielem ani Jahwe ani Ojcem bo po pierwsze musiałby stworzyć świat ludzi, a także szatana co już jest dla mnie paradoksem bo gdy był na ziemi to przecież pamiętałby co i kogo stworzył, tymczasem on wyraźnie walczył z szatanem w obronie ludzi. Poza tym może tak mówił o sobie że jest jedno z Bogiem żeby prowokować faryzeuszy bo kilka razy tak się zachowywał wg Biblii. 
Więc o ile Ojciec nie może zlikwidować swoich stworzeń to Jezus będąc człowiekiem nie musi się przejmować losem aniołów ale ludzi właśnie. Stąd uważam, że Ojciec i syn Jezus to dwie różne osoby chyba że ani Ojciec ani Syn nie stworzyli szatana i jest on równorzędnym bytem wtedy Jezus mógłby być jedno z Ojcem.
Co do małżeństwa to ciekawa koncepcja bycia we dwoje a jednocześnie bycia takim teamem co służy innym, bardzo zdrowe podejście ale ludziom to nie pasuje bo raczej nie tworzą takich związków w życiu, kobieta chce być ta jedyną dla mężczyzny a mąż tym najlepszym z mężczyzn dla kobiety i wtedy są spełnieni, nie całkiem zamknięci na pozostałych ale inni są na drugim planie. Jak by ta potrzeba była realizowana w raju tego nie wiem.
Odpowiedz
#31
@lubczyk
Ciekawy temat został przez Ciebie poruszony - kwestia relacji między Jezusem a Ojcem.
Mam w sumie pewien pomysł, który może tłumaczyć, jak działa bycie innymi osobami w tej samej istocie. Postaram się to przestawić plastycznie.
Okej. Załóżmy, że każdym razem, gdy zasypiasz, przenosisz się do ciała i w życie jakiegoś Chińczyka o imieniu Xi Jing z całym inwentarzem "jego ciała". Już jako Xi Jing nie pamiętasz w ogóle, że żyjesz też w Polsce. Przeżywasz dzień jako Xi Jing i idziesz spać, a wtedy znów przenosisz się do swego polskiego życia, gdzie nie pamiętasz w ogóle, że też jesteś Xi JIngiem. I tak w kółko. Sen przenosi.
Co z tego wychodzi? Jesteś dwoma osobami, będąc jedną istotą.
Rzecz jasna, w teologii chrześcijańskiej Trójca polega na tym, że te osoby żyją "na jawie" jednocześnie, zamiast naprzemiennie, ale nic pewnie nie przeszkadza, by Ty i Xi Jing żyli na jawie równolegle, wykorzystując dwie odseparowane od siebie składowe skupienia/uwagi istoty. Jeżeli uzna się nasze dusze jako energię, to można duszę przedstawić jako ciągłość wiązki energetycznej, która to wiązka sobie po świecie wędruje, a taką wiązkę można jakoś rozbić, przedzielić, rozcapierzyć (jak w zderzaczu hadronów może, nie wiem, jestem do bólu humanistą i laikiem z fizyki) na odseparowane części, które już nie są ze sobą połączone fizycznie, ale dalej mają tę samą istotę. Przez brak połączenia fizycznego powstałe osoby nie odczuwają wzajemnie swych przeżyć bezpośrednio i nie mogą sobą sterować, ale osoby tej samej istoty zapewne szczególnie potrafią się w siebie wczuwać za pomocą empatii i racjonalnych założeń, a także bardzo dużo wiedzą o sobie, bo przecież mają wspólną naturę.
Możliwe, że z powodu tej szczególnej empatii Jezus na krzyżu zapytał się Ojca, dlaczego go opuścił. Możliwe, że Ojciec nie wytrzymał tak mocnego wczuwania się w tak bardzo cierpiącą osobę i się chwilowo jakoś odciął od obserwacji zajścia. W końcu Ojciec i Jezus to skrajne F, więc mają niezwykle mocną empatię ogólną, a do siebie nawzajem mają szczególną i jeszcze mocniejszą, bo mają wspólną naturę, co ułatwia "umieszczanie się w buty innej osoby".

I jeszcze inną sprawę chciałbym poruszyć. W tej mojej teorii początkowy świat niebios wygląda tak, że Ojciec, który jest skrajnym ENFJ, budzi się w świecie, powołuje na świat anioły, które też są skrajnymi ENFJ i tak sobie razem żyją w "ENFJotości" swoich, póki Szatan nie buntuje się. Po wojennym buncie Szatana Ojciec i wierne mu anioły dochodzą do wniosku, że trzeba też stworzyć inne składowe osobowości (I+T+P), by świat był lepszy.
Okej. Tyle że w ogóle nie wyjaśniłem, dlaczego Ojciec był akurat skrajnym ENFJ, a nie kimś innym. Przecież ta osobowość nie jest wcale lepsza od innych osobowości (wyjątkiem jest składowa N, która jest zawsze lepsze niż S). Przypadek?
Nie. Myślę, że idzie o coś innego. Przypadek byłby leniwym wyjaśnieniem, a mam pewien pomysł.
Rok temu na brudno i na szybko napisałem sobie bowiem kilkadziesiąt stron z tego mojego powyższego uniwersum. Pisałem za pomocą przeczuć, które mi wpadały do głowy. Pisanie bowiem pozwala mi tak nieraz wyławiać z siebie pomysły, co jest często dla mnie niesamowicie zaskakujące pod kątem wniosków. Jako dygresję mogę dodać, że w wieku 19 lat napisałem dziwny manuskrypt na kilkaset stron, w którym nieświadomie umieściłem bardzo ważne wnioski dla mojego życia (które to też wnioski są też wartościowe dla ogólnej wiedzy o świecie), które zrozumiałem dopiero niedawno. Co dziwne, te wnioski były bardzo konkretne. Kiedyś myślałem, że po prostu to taki przypadek, że bohaterowie manuskryptu są tacy, a nie inni. Teraz widzę, że przypadku nie było.
Do rzeczy. Koniec dygresji o tym, co pisałem 5 lat temu.
Wracając do tego uniwersum - rok temu spisałem te kilkadziesiąt stron. Pod kątem kunsztu prozatorskiego nie wyszło najlepiej, ale jakimiś przeczuciami opisałem wyższy świat jako świat początkowo bardzo trudny do opanowania. O co chodzi? Opisałem świat wyższy jako miejsce będące wyspą, na którym jest tzw. Zamek. Woda otaczająca wyspę wydaje się być bezkresna. Na niebie są kolorowe, szybko zmieniające się zorze. Wokół zewsząd gra muzyka przypominająca ambient. Pogoda jest mocno zmienna, a morze faluje wyjątkowo różnorodnie. Wnętrze Zamku jest z kolei zmienne - nieoglądane miejsca mogą zmienić swoje właściwości. Co ważne, stan nieba (zorze), pogoda, ruchy morza, muzyka, wnętrze Zamku i także przeżycia wewnętrzne mieszkańców "Świata Zamku" są ze sobą połączone w bardzo skomplikowane sposoby i na siebie nawzajem wpływają (zatem swoimi przeżyciami wewnętrznymi można np. zmieniać pogodę, albo można tę pogodę przewidywać za pomocą rozumienia swego wnętrza i wnętrz i innych istot). Świat ten początkowo bardzo trudno było opanować. Choćby pogoda była straszna i przypominała planetę Wenus. Urządzenie się wewnątrz Zamku też było mordęgą, która przyczyniła się też do skrzywdzenia wnętrz Ojca i Szatana.
Wpadłem ostatnio na to, o co mi wewnętrznie chodziło, klecąc akurat takie uniwersum przeczuciami.
O co mi chodzi?
O ewolucję. Kto bowiem jedyny może przetrwać początkowo w takim świecie, zanim nie został choć trochę oswojony?
Skrajne ENFJ. Nikt inny nie mógł. Dlaczego skrajne ENFJ?
Na użytek moich rozmyślań początkową epokę (przebudzenia Ojca w nowym świecie, stworzenie aniołów, wspólne obłaskawianie trudnego świata) nazywam Czasem Pionierów. W takim czasie przetrwać mogli tylko skrajni ENFJ, bo:
1. E, czyli ekstrawertyzm energetyczny był potrzebny dla ekspansji - bronienie się w tym świecie oznaczało zgon. Trzeba było ciągle bez lęku iść naprzód, bo zastój oznaczał zmiecenie przez katastrofalną pogodę, Jedynie "szczęśliwa szarża" pozwalała dojść do Zamku z "miejsca pobudki". Kroczenie w nieznane to klimaty mocnego ekstrawertyzmu energetycznego.
2. N, czyli szeroka perspektywa, wizja, bo w takim świecie nie można było być jak "straszny mieszczanin" z wierszu Tuwima. Widzenie wszystkiego osobno oznaczało śmierć. Żeby się przebić przez taką pogodę i żeby poruszać się w zmiennym wnętrzu Zamku trzeba było mieć rozeznanie w: muzyce, abstrakcyjnych zorzach na niebie, pogodzie, prądach wszechoceanu wokół i w przeżyciach wewnętrznych mieszkańców tego świata (w tym swoich). Tylko skrajnie szeroka perspektywa pozwala nawigować w takim świecie.
3. F, bo podczas Czasu Pionierów nie można było wszystkiego analizować ściśle, logicznie, matematycznie. Dlaczego? Za dużo danych było wokół. Nie było czasu i innych zasobów, by wszystko podliczyć i stworzyć "wzory matematyczne", bo delikwenta, który chciałby tak rozumieć świat, szybko zmiotłaby z "planszy życia" pogoda, w której nie umiałby się rozeznać, by przeżyć. Jak zatem pierwotne istoty musiały nawigować? Za pomocą przeczuć, intuicji i inteligencji emocjonalnej. Nie liczył się "wynik ścisły po przecinku", ale szybko odgadywany ogólny kierunek. Do tego w rozumieniu świata ważna też empatia, bo trzeba też było się wczuwać w innych, by dostatecznie rozumieć "cały obrazek".
Nieraz ludzie posługują się określeniem "kobieca intuicja", co jest zasadne, bo większość kobiet w naszym świecie to bardziej F (inteligencja emocjonalna) niż T (inteligencja racjonalna). Tu tkwi intuicja. Tyle że jest też wielu facetów z F i nie powinni się oni wstydzić swoich mocy.
4. J, czyli uporządkowanie i planowanie, bo tylko mając plan, można było kroczyć przez świat w "Czasie Pionierów". Nie można było improwizować. Trzeba było przewidywać bardzo daleko idąco, czy np. pójście w danym kierunku nie skończy się trafieniem do morderczego pokoju wewnątrz Zamku, albo czy dane przeżycia wewnętrzne nie skończą się byciem trafionym przez burzowy piorun. To coś w rodzaju "szachów artystycznych". Trzeba się "bawić" w intuicyjnego demona Laplace'a.
Czas pionierów się jednak w końcu skończył. Pierwsze istoty (Bóg-Ojciec i pomagający mu aniołowie) oswoili świat na tyle, że nie tylko istoty ze skrajnym ENFJ mogły w nim przeżyć. Powstała jakaś zrębowa mapa Zamku, a prawidłowości pogodowe zostały opisane w dostatecznie działających "humanistycznych zasadach". Urządzono się też w Zamku na tyle, że pogoda przestała już tak zagrażać, bo stworzono różne urządzenia w dużej mierze chroniące przed pogodą jak na Wenus i przed groźną zmiennością pomieszczeń w Zamku. W świecie tym można więc było tworzyć istoty inne niż skrajne niż ENFJ, ale pewnie tego nie uczyniono, gdyż nie było jeszcze dostatecznej świadomości u Ojca, że także inne cechy (I+T+P) są już potrzebne. Jednak wraz z problemami wewnętrznymi Ojca i buntem Szatana Królestwo Niebieskie skorygowało taktykę, powołując do życia także istoty niebędące skrajnymi ENFJ.
Myślę, że taka historia jest sensowna. Jakoś tak czuję. Czy wierzę w nią? Na pewno nie w pełni. Staram się mieć sceptycyzm wobec religijnych przecuć (pozdrawiam użytkownika krzysiekniepieklo, na pohybel żmijom). Wiadomo. Tak się dzielę moimi pomysłami. Moja osobowość to skrajne ENFJ i zgodnie z powyższą teorię ta osobowość jest najlepsza do odkrywania takiego jak powyżej wyższego świata "przeczuciami z eteru" (jeżeli on istnieje), ale trzeba starać się nie popaść w jakiś narcyzm. Wiem, że osobowość skrajnego ENFJ ma też złą stronę i m.in. jej złą stronę jest zbyt mocna i usztywniona wiara (czyli J) w swoje przeczucia (czyli F), a nieumiejętność rozeznania się w swojej skrajnie szerokiej perspektywie (N) może skutkować schizofrenią chyba. E to z kolei ekstrawertyzm, a więc jakiś zagubiony ENFJ może zostać "kaznodzieją błędnej wiary". Trzeba widzieć świat, takim jakim jest. Będę badać sprawę.
Odpowiedz
#32
Bardzo możliwe że częściowo tak jest jak piszesz, bo Bóg musi mieć jakieś określone cechy i nie może mieć wszystkich cech naraz bo część z nich byłaby w sprzeczności. Jednak dopóki wszystko jest wiarą dopóty zawsze gdzieś zostaje ułamek procenta że można się pomylić. Nawet opisywany tu św. Paweł mówił, że gdyby Chrystus nie zmartwychwstał to marny nasz los czyli rozumnie zakładał taką możliwość.
Zresztą jego hymn o miłości jest zbyt idealistyczny i zwyczajnie nie do pogodzenia z istnieniem piekła.
Zakładam, że ponieważ świat jest dualistyczny to nie ma w nim totalnie wygranych w niebie i totalnie przegranych w piekle. Jeśli Jezus zakłada istnienie piekła to znaczy że będą dusze które tam trafią i on im nie pomoże np. Taki Adolf H. Ale to czego nie dokona Jezus paradoksalnie może dokonać Hitler, Stalin itp. Ci zbrodniarze nie wiem czy sami dokonali jakichś zabójstw ale są odpowiedzialni za wszystkie zbrodnie pod ich władzą. Taki Hitler firmuje wszystkie potworności nazistów których sam nie dokonał. Wiadomo największe potwory były w obozach gdzie swobodnie mogły działać najdziksze natury ludzkie, mam tu na myśli komendantów obozu. Większość nie jest znana z nazwiska a odpowiada za ich zbrodnie Hitler czyli on wziął tą odpowiedzialność na siebie. Teraz jeśli znajdą się w piekle to kto będzie dla nich kimś na wzór zbawiciela jeśli Jezus ich potępi, no właśnie ich wódz. Takie są tutaj fakty, że gdzie Jezusa moc miłości nie sięga tam jest po drugiej stronie wódz zbrodniarzy. Tak samo Stalin jest dla żołnierzy Armii Czerwonej którzy dokonali potworności kimś bliższym i pewnego rodzaju zbawicielem niż Bóg Jezus.
Zmierzam do tego że dopóki będzie istnieć piekło dopóty ani Bóg Jezus totalnie nie wygra ani potępieni totalnie nie przegrają, jeśli tylko nabiorą pokory że nie mogą siebie nawzajem powybijać bo są sobie potrzebni. Totalne zło dąży do unicestwienia i nie potrzeba ich topić w jeziorze ognia bo z nienawiści powybijają się sami, taki jest koniec totalnego zła. Bóg który topi w jeziorze ognia i siarki potępionych po tym czynie zrównuje się z nimi i nici z totalnej miłości.
Jeśli zło jest brakiem dobra to dopóki istnieje piekło dopóty jest jakiś brak dobra a więc nie ma idealnej miłości z hymnu Pawła, to tylko słowa. Bo przecież zanim wybuchło zło wszechmoc i wszechwiedza mogła to powstrzymać. Nie ma jednak ani wszechmocy ani wszechwiedzy ani idealnej miłości jeśli jest piekło. Nie ma też całkowicie wygranych ani całkiem przegranych. Jest dalej dualizm czyli niebo, piekło i także środek czyli niezdecydowani jak zawsze. Żeby miłość całkowicie zwyciężyła musi być zlikwidowane piekło wtedy nie ma zła i można powiedzieć że już nie brakuje dobra.
Odpowiedz
#33
@lubczyk
Co do istnienia piekła, to ja nie wierzę w istnienia miejsca wiecznych cierpień. Takie miejsce jest bez sensu. Czemu miałoby służyć? Można najwyżej istnieniem takiego miejsca straszyć, by wymuszać strachem posłuszeństwo, ale takie wymuszanie jest ryzykowne, gdyż grożący może uznać za istotą złą.
W sumie świat mógłby być dalej ogółem dobry, gdyby istniało piekło z wiecznym cierpieniem, tyle że ciągle wieczne szczęście musiałoby bez końca coraz mocniej przeważać w ogólnym rozrachunku nad piekielnym cierpieniem.

Z tymi skrajnymi cechami osobowości ciekawa jest choćby kwestia skrajnego ekstrawertyzmu, czyli, jak to rozumiem, skłonności do ekspansji, zamiast do obrony siebie. Zagrożenia w skrajnej ekspansywności widać między innymi w filozofii Nietzschego. Nietzsche był skrajnym ekstrawertykiem. W "Tako rzecze Zaratustra" głosił, że "słabi" i ci, co nie chcą żyć, powinni sczeznąć, by zrobić miejsce "silnym". Nietzsche uznawał, że taki darwinizm przyśpieszy rozwój, przez co szybciej powstanie "nadczłowiek". "Nadczłowiek", wedle Friedricha, miał być dużo mądrzejszy od dzisiejszych ludzi, więc "nadczłowiek" nie powinien się przejmować dawniej wymyśloną moralnością, tylko klecić swoje zasady. Taka postawa Nietzschego zawsze kojarzyła mi się z wiarą w transhumanizm.
Ale skrajne ekspansywne przyśpieszenie rozwoju jest też obecne w faszyzmie, a zwłaszcza w nazizmie. Jest to, rzecz jasna, najohydniejsza forma filozofii ekspansji. W końcu III Rzesza zabijała chorych i wszystkich innych, których uznawała za "bezwartościowe życie". Bez zahamować dokonywano też eksperymentów na ludziach. Adolf Hitler wierzył w istnienie Aryjczyków, którzy mieliby być istotami jakościowo lepszymi. Sztuka III Rzeszy (choćby grecko-rzymskie rzeźby przedstawiające kult silnego ciała i zahartowanego ducha) też szła w kierunku chorej ekspansji. Ekonomia też. W końcu gospodarkę pędzono szaleńczo zadłużeniem wewnętrznym. Nawet strategia wojenna Hitlera była narwana i on sam taki był. Co więcej, armia III Rzeszy była na amfetaminie, by brutalnie zwiększyć jej "osiągi". Narkotykami, hormonami, lekami i witaminami szprycował się też Hitler, zwłaszcza od 1941 roku, gdy wojna rozgorzała do cna Barbarossą. Wszystko dla szybszego rozwoju. Pędzenie naprzód.
Co to przypomina? Tolkienowski Mordor. W końcu orkowie byli zrodzeni z brutalnej woli ekspansji bez zahamowań. Sam Mordor niszczył choćby lasy, by wszystko przerabiać na machiny. Wnętrze Mordoru było rozgorączkowane, by ciągle szybciej, szybciej, szybciej działać. Co dość groteskowe, na polskiej scenie politycznej swoich wrogów za orków widzi Sławomir Mentzen, który sam reprezentuje nurt mordorowego darwinizmu ekspansjonistycznego (jak na polską politykę).
https://nczas.com/2019/03/16/mocne-wysta...kow-video/
Co jeszcze głupsze nawet, honorowym prezesem Mentzena jest Korwin, czyli największy darwinista polskiej polityki, który ponadto ma oblubieńczą obsesyjkę na punkcie... Hitlera (wszystko się łączy).
Sam niestety przez ekstrawertyzm pędziłem się nieraz w życiu. Nieraz karałem siebie za niepowodzenia. Kilka razy choćby np. gryzłem się w palce, by pobudzić się do dalszej pracy. To ostatnie przypomina niestety zachowanie filmowego Kylo Rena. Ren w VII części Gwiezdnych Wojen podczas walki z Rey na śnieżnym Starkillerze bije się w ranę na brzuchu, by się pobudzić do walki. Nie bez powodu w końcu Gwiezdne Wojny czerpią motywy od samurajów.

Poruszę jeszcze inną kwestię, bo na coś wpadłem.
Pisałem wcześniej, że wyższy świat może wyglądać jak "Wenus", czyli miejsce bardzo ciężkie do życia, gdzie wpierw przetrwać mogły tylko istoty o osobowości bardzo mocnego ENFJ. Możecie się jednak spytać: dlaczego akurat tak ma wyglądać ten świat? Dlaczego ma być tak w tak mocnym stopniu skomplikowany, jak go przedstawiłem? Dlaczego nie może być w nim tak prostych praw fizycznych jak w naszym świecie?
Odpowiedź o treści "tak mi się przyśniło/zdaje" nie jest wystarczająca, bo każdy ma sny jakieś. Mam jednak pewien inny pomysł tłumaczący taki a nie inny poziom skomplikowania postulowanego przeze "świata Zamku".
Żeby wyjaśnić całą sprawę wpierw cofnę się do pierwszego posta, którego napisałem jeszcze jako Mustafa Mond. Tam był taki fragment:

"Na początku świata jest stan prawdy, logiki, matematyki. Istnieje Absolut, który jest idealnie dobry, jest wszystkim. Absolut nie może nic do siebie dodać, nie może stać się lepszy. Każde działanie z jego perspektywy, w obrębie tego kim jest, jest w takim razie bezsensowne i nie będzie do tego dążył.
Absolut ma zatem 3 inne możliwości:
- marazm, nierobienie niczego,
- samounicestwienie,
- ograniczenie się - przeniesienie swej świadomości w ograniczone ciało - z tej perspektywy bowiem działanie, wybory, dążenia będą miały sens (uznane będą za właściwe).
Absolut wybiera ograniczenie i tworzy świat, który ogółem wiecznie dąży do dobra, ale w którym nie działają istoty wszystko mogące.
Absolut ogranicza się w ciało Boga-Ojca, a resztę swej świadomości "usypia"."

Czyli sam początek rzeczywistości w całej historii. Absolut. Jaki on świat utworzył wedle tej teorii? Są tylko dwa wymogi, które muszą być spełnione łącznie. Te wymogi to:
- świat, w którym wiecznie ogółem będzie rosło szczęście (Absolut jako istota dobra nie może stworzyć świata złego),
- świat, w którym dusza Absolutu ograniczona do dużo prostszej istoty (lub do prostszych istot) będzie czuła sens swoich działań.
Pierwszy warunek to szczęście. Ja szczęście rozumiem jako chęć przeżywania danego momentu.
Drugi warunek to sens. Ja rozumiem poczucie sensu jako wiarę, że własne podejmowane w danej chwili działania są właściwe.
Pierwszy warunek jest łatwy do spełnienia i może być spełniony w światach bardzo prostych i tych bardzo skomplikowanych. W końcu jakiś bardzo prosty organizm może czuć ekstatyczną przyjemność, ale także skomplikowany i króciutko istniejące mózgi Boltzmanna w jakimś horrendalnie skomplikowanym świecie mogą czuć przez sekundę szczęście, a potem znikać na zawsze.
Ale co z sensem?
Sens nie może istnieć w światach zbyt prostych i zbyt skomplikowanych, tylko w takich "pomiędzy". Dlaczego? Bardzo prosty organizm (np. żmija lub krowa) nie odczuwa swych działań jako moralnych i właściwych, lecz po prostu je robi. A przecież Absolut się ograniczył, by wreszcie nie być "depresyjnym osłem Burridana" (coś jak Kłapouchy?), tylko żeby wreszcie wierzyć, że jego działania mają sens.
Jednakże także światy zbyt skomplikowane nie dają poczucia sensu. Weźmy taki mózg Boltzmanna, który np. zostałby rzucony w świat cholernie skomplikowany, gdzie widziałby tylko kolorowe plamy przed swoimi oczami, których w ogóle nie rozumiałby. Mógłby czuć szczęście, bo mógłby np. wdychać jakieś "szczęśliwe opary", ale jak miałby czuć sens? Przecież nie rozumiałby w ogóle tego świata. Skąd miałby wierzyć, że czyni akurat właściwie? Nie czułby w ogóle sensu.
Zatem początkowy Absolut dla swego celu nie mógł stworzyć świata zbyt prostego i takiego zbyt skomplikowanego.
(ciąg dalszy nastąpi - muszę coś narysować, chwila)
Odpowiedz
#34
Sam pan jesteś rozgorączkowany.

Cytat:"Nadczłowiek", wedle Friedricha, miał być dużo mądrzejszy od dzisiejszych ludzi, więc "nadczłowiek" nie powinien się przejmować dawniej wymyśloną moralnością, tylko klecić swoje zasady.
Źle. Powinno być: nie powinien przejmować się dawniej skleconymi zasadami, tylko wymyślać nową moralność. W tym ujęciu nadczłowiekiem był Jezus i demonstrował to. Po tym bowiem rozpoznajemy nadczłowieka, że jest mądrzejszy, a nie po tym rozpoznajemy mądrzejszego, że się obwoła nadczłowiekiem. Niemcy są per saldo narodem idiotów, którzy tylko dobrze projektują śrubki i potem szukają, kto by je im podokręcał. Stąd wywodzą swoją rolę w Europie, która to rola (przewodnia) jest oczywistą oczywistością i tylko głupi by myślał inaczej. Pod tym względem do dzisiaj nic się w Niemczech nie zmieniło i to się w końcu Niemcom zawali.

Cytat:W końcu III Rzesza zabijała chorych i wszystkich innych, których uznawała za "bezwartościowe życie".
Nie. Naziści zabijali tylko tych, których im się udawało zabić. Znane jest powiedzenie bodaj Goeringa o tym, kto jest żydem, decyduję ja i znany jest (skuteczny) protest Niemek berlińskich, kiedy waadza zdecydowała uwięzić ich mężów żydów. Znane są też dość popularne przypadki wieszania Niemców przez Niemców, kiedy jakaś społeczność uznała kogoś ze swoich za tchórza i zdrajcę, co się nie chce bić za Vaterland. Nieważne zresztą, co kto deklaruje, tylko co robi. O gwałtach Rosjan w Niemczech (i nie tylko) wie każdy, o gwałtach kolonialnych żołnierzy francuskich (wyznawców Proroka) wiedzą niektórzy, o gwałtach żołnierzy anglosaskich wiedzą nieliczni, a jeszcze nieliczniejsi są skłonni przyjąć do wiadomości, że G.I.Joes potrafili sobie zrobić z wyzwolonego koncłagru kobiecego regularny burdel - i że poza tym robili dokładnie to samo, co krasnoarmiejcy. Może na nieco - nieco - mniejszą skalę.

Cytat:Bez zahamować dokonywano też eksperymentów na ludziach.
To robili wszyscy. Niemcy mieli tylko większe pole manewru.

Cytat:armia III Rzeszy była na amfetaminie
To robili wszyscy, szczególnie w lotnictwie (dlaczego?)

Cytat:gospodarkę pędzono szaleńczo zadłużeniem wewnętrznym
To robią wszyscy dzisiaj. Najwyraźniej metoda okazała się skuteczna, a w polityce skuteczność jest na wagę złota. Skoro zresztą mowa o gospodarce - Hitler miał rację z tą swoją plutokracją. Faktycznie, istnieje różnica kulturowa między kapitalizmem europejskim (skupionym na wartości pracy) a hamerykańskim (skupionym na wartości pieniądza). W Usiech można wyzuć miliony z własnych małych biznesów - kiedyś farmerów, dziś sklepikarzy - jeżeli jest się przy tym skutecznym w trzepaniu kasy. Europejczyka na takie coś zdejmuje groza, że jak tak można; Europejczyk wdziewa wtedy żółtą kamizelkę i ma niejakie szanse na przepchnięcie swojej racji. Tymczasem analogiczny insurgent hamerykański ma niejakie szanse na bycie zastrzelonym.

Cytat:Wszystko dla szybszego rozwoju.
Zamknij pan paszczę i śrubuj pekab.

Cytat:W końcu orkowie byli zrodzeni z brutalnej woli ekspansji bez zahamowań.
Orkowie byli zrodzeni... tutaj sprawa jest dyskusyjna. Tolkien wywiódł ich roboczo z elfów, którzy wpadli w ręce Melkora i zostali wypaczeni torturą. Takie rozwiązanie mu się jednak nie podobało i próbował zrobić z nich golemów; szczęśliwie nie zdążył. Gdyby był zdążył, orkowie byliby zrodzeni z urazy, że Bóg nie pozwala mi się wtrącać z moją myślą do Swojego dzieła; i tak się wtrącę i swoje sobie potworzę (Aulemu to przeszło, ale Aule był pokorny, choć niecierpliwy). Ekspansja? Ekspansja wymaga przestrzeni, najlepiej już przez kogoś zagospodarowanej, żeby starczyło przejąć władzę dla trzepania kasy. Ekspansja bierze się z chciwości tak w ogóle. Gdyby Melkorem kierowała chciwość, próbowałby zniewolić Iluvatara, niekoniecznie forsując własne rozwiązania; niech sobie elfowie żyją jak żyli, byleby wiedzieli, komu mają oddawać chwałę (mroczny elf Eol z synem Lomionem dwojga imion Maeglinem w zasadzie się na to łapią).

Cytat:Wnętrze Mordoru było rozgorączkowane, by ciągle szybciej, szybciej, szybciej działać.
Wnętrze Mordoru było parodią Nieba z parodią Oka Opatrzności, byle mieć więcej kontroli nad służalcami i niewolnikami. Przynajmniej pod koniec Trzeciej Ery, bo przez trzy tysiące lat niewiele tam się nie działo; Sauron albo był słaby, albo siedział w Dol Guldur i próbował dobrać się do Lorien. Nazgule się w Mordorze szarogęsiły i podpuszczały królów Gondoru do niewczesnych ekspedycji, warzyły jakieś zarazy, nasyłały najazdy koczowników ze wschodu i tak dalej. Szeloba jeszcze była, ale Szelobę ekspansja obchodziła tylko w wymiarze własnego odwłoka.

Cytat:na polskiej scenie politycznej swoich wrogów za orków widzi Sławomir Mentzen, który sam reprezentuje nurt mordorowego darwinizmu ekspansjonistycznego
Darwinizm orzeka, że największa konkurencja jest wtedy, kiedy dwie strony zmagają się o zasoby tej samej niszy, czyli wtedy, kiedy realnie jest o co konkurować. Dosyć to logiczne zresztą. Tutaj właśnie naziści popełniają błąd. Nie dociera do nich, że darwinizm jak najbardziej widzi pole do koegzystencji różnych osobników czy gatunków, nawet i ekspansyjnych; starczy, żeby nie wchodziły sobie w drogę, albo wchodziły z pożytkiem obopólnym, co w przyrodzie jak najbardziej jest możliwe. Nie wiem więc, po co przyjmujesz zwulgaryzowaną optykę kretynów i opierając się na ich bredniach kreujesz kontrbrednie, zamiast zwyczajnie podciągać się w wiedzy i potem tę wiedzę upowszechniać.

Cytat:Nie bez powodu w końcu Gwiezdne Wojny czerpią motywy od samurajów.
Pierwsze słyszę, żeby samurajowie zadawali sobie ból, żeby pobudzić się do walki. Samurajowie wyznawali dążenie do perfekcji przez długotrwałe szkolenie w sztuce/technice, aż do wytrawienia manewrów ciała w muscle memory, żeby w krytycznej chwili wyłączyć wyższe funkcje kognitywne i działać szybko - bez zastanowienia, bez oczekiwań i bez wahania. Nazywali to bodajże mushin (no mind).
In my spirit lies my faith
Stronger than love and with me it will be
For always
- Mike Wyzgowski & Sagisu Shiro
Odpowiedz
#35
Ciąg dalszy następuje.
Rysunek piękny nie jest, ale ma mi pomóc w tłumaczeniu mej idei.

[Obrazek: c8d0b3e3fd896.png]

W obrazku chodzi o to, że im bardziej na "południe", tym więcej potencjalnych światów jest możliwych. Gwiazdki symbolicznie pokazują możliwe światy. Oczywiście ich konkretna liczba na rysunku ważna nie jest. Liczy się zamysł, że ta liczba coraz bardziej gwałtownie rośnie, im dalej "idzie sie" w pola coraz większego skomplikowania.
Pierwsza sfera to światy najprostsze. "Planety Małego Księcia". Taka symboliczna nazwa. W utworze "Mały Książę" istnieją bowiem planety, które są niezwykle proste. Same w sobie sensu nie mają. Nabierają sensu dopiero jako część większego świata, bo służą jako lekcje dla Małego Księcia. W tej sferze światy są zbyt proste, by wytworzyć istoty na tyle skomplikowane, by czuły sens swych działań. Mogą tam żyć choćby krowy, które wiecznie jedzą i jedzą i jedzą bezmyślnie trawę. Muuu.
Druga strefa to "zona sensu". W tej strefie możliwe są narracje, które są na tyle rozumiane przez zamieszkujące je istoty, że istoty te wierzą w sens swych działań. W zonie sensu jest choćby świat wykreowany w dziełach Tolkiena. W nim bohaterowie w końcu czują sensowność swych działań. Ludzie walczący z Mordorem na polu bitwy wierzą, że ich ofiara jest dobra i właściwa, bo chcą np. żeby małe hobbity mogły się bawić w spokojnych lasach, zamiast być martwe w wykarczowanym świecie wszechmordoru. W zonie sensu jest także nasz świat i postulowany przeze mnie Świat Zamku (który nazywam też w głowie nieraz jako Wenus-Jeden).
Trzecia strefa to miejsce, gdzie światy są zbyt skomplikowane, przez co potencjalnie zamieszkujące je istoty nie czują sensu swych działań. Na obrazku nazwałem tę strefę "planetami manekinów Brunona Schulza". Odwołuję się tu do jego "Traktatu o Manekinach", gdzie przedstawił istoty, które są szczęśliwe w jakieś prostej pozie. Schulz uznał, że zbytnie skomplikowanie istoty grozi nieszczęściem (pewnie dlatego, że sma cierpiał przez swoje wrażliwe skomplikowanie), więc dobrze byłoby być zamkniętym w jakimś jednym ciągłym, szczęśliwym geście. Ja jego logikę nieco koryguję i uznaję, że manekiny są istotami szczęśliwymi, ale nierozumiejącymi świata wokół, więc nieczującymi sensu swych działań/póz, bo nie wierzą w żadną narrację/fabułę świata, która ich pozę czyniłaby z ich perspektywy właściwą.
Kluczem jest tu zatem fabuła/narracja. Żeby czuć sens swych działań trzeba w jakąś narrację o świecie wierzyć. Trzeba wierzyć, że własne działania w tej fabule są właściwe. A my sami na Ziemi jesteśmy dość skomplikowani, by narracje tworzyć, a jednocześnie nasz świat jest na tyle nieskomplikowany, że możemy go rozumieć na tyle, by kreślić w nim jakieś sensowne narracje. Jak bowiem wierzyć w narrację w świecie, który jest tak bardzo skomplikowany, że nie można przewidzieć, co się wydarzy za sekundę? Nie da się. Tam się tylko losowo dryfuje.

Zatem Absolut wybrał do utworzenia świat, który znajduje się w zonie sensu, a także się w tym świecie umieścił siebie w ograniczonej formie.
Ale jaki akurat świat konkretnie z tej strefy i dlaczego taki a nie inny wybrał Absolut?
Absolut ma nieograniczone zasoby i może wszystko, zatem z jego perspektywy nieważne jest, czy świat z zony sensu będzie mniej lub bardziej skomplikowany. On da radę opanować każdy świat. Cena jest nieważna. Ważne jedynie, żeby ten świat się mieścił w zonie sensu.
Jak konkretnie zatem Absolut wybrał świat do utworzenia z przedziału zony sensu, skoro nie obchodzi go, jaki ten świat stamtąd konkretnie miałby być?
Pewnie losował. Przypadek wybrał.
Tyle że tu pojawia się bardzo ciekawa kwestia. Skoro w zonie sensu najwięcej możliwych światów jest na "południu obrazka" (czyli w miejscu bardzo bliskim do strefy światów manekinów, bo im bardziej na południe, tym skokowo coraz więcej możliwych światów), to zapewne losowanie zadecydowało, że do utworzenia przez Absolut został wybrany świat dość skomplikowany, ale jeszcze ledwo mieszczący się w zonie sensu (świat przy granicy ze strefą "manekinów"). Na obrazku ten świat przedstawia symbolicznie fioletowa gwiazdka. Stąd też postulowany przeze mnie Świat Zamku jest aż tak mocno skomplikowany w swych prawach. Istoty tam, ledwo bo ledwo, ale jeszcze dają radę się rozeznać w prawidłach tego świata i tworzyć narracje, w które wierzą. Ojciec wierzy, że dla dobra ogółu musi wygrać wojnę z Szatanem, a Szatan wierzy, że dla dobra ogółu musi wygrać wojnę z Ojcem. Po pokonaniu Szatana Ojciec będzie wierzył, że tworzenie harmonijnej, dobrej, szczęśliwej, bezpiecznej społeczności będzie miało zawsze sens. Absolut ograniczony w osobę Ojca wierzy zatem w zasadność/moralność swych działań.

A co z naszym światem? Nasz świat jest zaskakująco prosty w swych prawach fizycznych. W końcu wzory fizyczne mogłyby być o wiele bardziej skomplikowane niż jakieś prościutkie F=m*a. Dlaczego tak jest? Nasz świat znajduje się w zonie sensu, ale bardzo blisko "planet Małego Księcia". Dlaczego tak jest? Ojciec, który nas stworzył, nie jest wszechpotężny. Nie ma nieograniczonych zasobów. W związku z tym, tworząc nasz świat, był ograniczony i musiał w jakiś sposób być oszczędny (by swoje zasoby pożytkować też na inne cele), a jednocześnie nie mógł stworzyć świata zbyt prostego, bo zbyt prosty świat nie spełniałby celów, które przyświecały stworzeniu naszego świata. Musimy w końcu wierzyć w jakąś narrację/fabułę świata, by nas oceniać pod kątem moralnym. Ojciec nie mógł też, rzecz jasna, stworzyć nam świata co najmniej tak skomplikowanego jak świat zamkowy, bo "nikt nie może przenieść na kogoś więcej praw (też fizycznych), niż sam posiada".
Stąd też miejsce skomplikowania naszego świata pokazuje na zapostowanym przeze mnie obrazku zielona gwiazdka.

Wiara w jakąś narrację o świecie, która sprawia, że czujemy sens naszych dążeń, była ciekawie wspomniana w utworze "Notatki z Podziemia" Dostojewskiego. Tam główny bohater (sabotujący samego siebie, sobie na złość, mężczyzna (pewnie skrajny ENFJ)) stwierdza, że nie chce być zamknięty w "kryształowym kurniku", by być jak worek do napełniania szczęściem. O co chodziło Dostojewskiemu? Czy Dostojewski jakoś genialnie nie przewidział tymi słowami wirtualnej rzeczywistości, która coraz bardziej nam następuje? Ciekawe. Jakby nie było, bohater Dostojewskiego nie chce bez żadnego poczucia sensu po prostu być szczęśliwcem "na wiecznym haju", Potrzeba narracji. Tak samo pisał Nozick na początku swojej książki "Anarchia, państwo, utopia", gdzie stwierdził, że nie chce po prostu bezsensownie być na wiecznym haju, więc jego marzenie o najlepszym państwie opiera się też na poczuciu sensu. My, ludzie, miewamy w sobie ten bunt przeciw pławieniu się w szczęściu bez narracji, dzięki której wierzymy, że nasze starania mają sens. Sens był też jednym z najważniejszych motywów filozofii Alberta Camusa.

PS
Odpowiem Ci, Ergo, później. Za dużo pisania na razie. Starość, nie radość. Język
Odpowiedz
#36
qwertyuiop
piszesz, że Absolut stworzył światy od najmniej skomplikowanych do bardzo skomplikowanych gdzie panuje chaos i nikt nie wie kim jest i do czego zmierza nawet Bóg. Tak przynajmniej zrozumiałam. Świat prosty, fajny przykład z tą krową, która musi jeść trawę by żyć i dawać mleko a jak jest głodna to ryczy.  W innych światach potrzeba narracji a w tym fioletowym jest już zamęt bo są różne narracje i cele czy sensy. Zastanawiam się czy w takim chaosie ktoś będzie szczęśliwy i czy nie jest potrzebny sens sensów który to wszystko scali i będzie stabilny bo jednak dużo sensów które się kończą i zaczynają nowe może powodować i tak na koniec jeden wielki brak sensu. Zmiany zachodzą ale jaki jest ich cel?
W korporacji np. wyznacza się zawsze cel główny tj. strategię i potem wszystkie mniejsze cele są podporządkowane temu jednemu bo korporacja jest zakładana już w jakimś celu czyli cel jest pierwszy, np. żeby zarobić kasę albo jeszcze mieć władzę.
Wg religii katolickiej Bóg jako miłość miał cel obdarować nią innych. Gdyby się tak zastanowić co jest celem człowieka to każdy powie, że szczęście a co je zapewni to każdy powie że spełniona miłość. Do tego momentu wszyscy rozumują tak samo i odtąd zaczyna się inne rozumienie czym jest miłość.
Chociaż dla większości będzie to taka miłość jak z hymnu Pawła, która nie narzuca się, ale zawsze jest pod ręka i zapobiega cierpieniu bo sama się poświęca, czyli uprzedzająca i nie wymagająca wzajemności bynajmniej nie tak od razu. 
Podstawowy problem to ten, że jest deficyt takiej miłości. Każdy by chciał być obiektem ale wystawiać się jako pierwszy z zaufaniem nikt się nie spieszy.  
Niby dlaczego Jezus zrobił taką karierę na świecie bo dokładnie wpasował się w potrzebę ludzką bycia kochanym i bycia obiektem czyjegoś poświęcenia, a jak trzeba to i cierpienia.
Tak więc byłby ewentualnie jakiś sens i cel wyższy obejmujący wszystkie byty. Tylko zagłębianie się w szczegóły zaczyna wszystko psuć. Bo, a czy nam się to nie znudzi, a tak będzie przez wieki i co dalej, a trzeba odwzajemniać miłość i starać się zanosić nieustanne hymny do Boga w dowód wdzięczności czy nawet to o czym piszesz czyli bycie na nieustannym haju miłości czy to w ogóle możliwe i czy daje szczęście.
To tak jak z pięknymi historiami czy bajkami. Jest akcja piękna księżniczka i wieśniak pokonuje smoka i bierze za żonę królewską córkę. Jest wesele, wielka uczta, a potem żyli długo i szczęśliwie. Na tym należałoby zakończyć bez wnikania w szczegóły bo gdy zapytamy a jak dalej żyli, kto im gotował obiady co robili całe dnie i czy się nie kłócili i nie nudzili a co jak się zestarzeli. Jeśli zaczniemy wnikać w szczegóły czar pryśnie kończy się akcja zaczyna się codzienne rutynowe życie.
Odpowiedz
#37
Ciekawe byłoby gdyby w Nowym Testamencie występowała para.
Nie sam Jezus, tylko Jezus i jego partnerka.Razem by głosili.
Jak by wtedy wyglądało ukrzyżowanie?
„W okopach nie ma ateistów” – to nie jest argument przeciwko ateizmowi; to argument przeciwko okopom…...
Autor: James Morrow
Odpowiedz
#38
geranium napisał(a): Ciekawe byłoby gdyby w Nowym Testamencie występowała para.
Nie sam Jezus, tylko Jezus i jego partnerka.Razem by głosili.
Jak by wtedy wyglądało ukrzyżowanie?
Z tego co mi wiadomo, powody ukrzyżowania nie były takie co w kościele się przedstawia, że za grzeszników, jako ofiara paschalna itp.
Dla żydów ale tylko Sanhedrynu główny powód był taki, że wg nich Jezus popełnił bluźnierstwo, że siebie nazywał synem Bożym a nawet Bogiem. 
Dla Rzymian ten powód wydał się śmieszny i Piłat nie chciał się zgodzić z tego powodu na ukrzyżowanie więc żydzi musieli go jakoś przekonać, przekupić może nawet. Wymyślili że Jezus jest zagrożeniem dla Rzymu bo podaje się za króla podburza ludzi i szykuje jakiś bunt. Piłat był odpowiedzialny za spokój w prowincji może nie chciał zamieszek żeby nie tłumaczyć się przez Cezarem. Nie wiadomo czy też nie skłamali że Jezus namawiał do niepłacenia podatków. Raczej powody były polityczne nie religijne a że żydzi sami nie mogli wydawać takich wyroków musiał to zrobić Piłat.
Odpowiedz
#39
geranium napisał(a): Ciekawe byłoby gdyby w Nowym Testamencie występowała para.
Nie sam Jezus, tylko Jezus i jego partnerka.Razem by głosili.
Jak by wtedy wyglądało ukrzyżowanie?

Filozoficzne wywody niczego nie wnoszące.
Odpowiedz
#40
ErgoProxy napisał(a): Sam pan jesteś rozgorączkowany.
Może.

ErgoProxy napisał(a):
Cytat:"Nadczłowiek", wedle Friedricha, miał być dużo mądrzejszy od dzisiejszych ludzi, więc "nadczłowiek" nie powinien się przejmować dawniej wymyśloną moralnością, tylko klecić swoje zasady.
Źle. Powinno być: nie powinien przejmować się dawniej skleconymi zasadami, tylko wymyślać nową moralność. W tym ujęciu nadczłowiekiem był Jezus i demonstrował to. Po tym bowiem rozpoznajemy nadczłowieka, że jest mądrzejszy, a nie po tym rozpoznajemy mądrzejszego, że się obwoła nadczłowiekiem. Niemcy są per saldo narodem idiotów, którzy tylko dobrze projektują śrubki i potem szukają, kto by je im podokręcał. Stąd wywodzą swoją rolę w Europie, która to rola (przewodnia) jest oczywistą oczywistością i tylko głupi by myślał inaczej. Pod tym względem do dzisiaj nic się w Niemczech nie zmieniło i to się w końcu Niemcom zawali.
No tak. O to mi chodziło. Nie przejmować się starą moralnością, a wymyślać, jak się uważa za słuszną. W "Tako rzecze Zaratustra" był przykład z wielbłądem, lwem i dzieckiem. Wedle Nietzschego wpierw człowiek jest w swym życiu wielbłądem, bo pokornie dźwiga ograniczenia, jakie nakłada mu społeczność. Potem powinien się stać lwem, czyli powinien, rycząc twardo rozgonić te społeczne wymogi. Na koniec powinien być dzieckiem, czyli powinien być istotą, która nie ma jeszcze zaszczepionych żadnych norm z zewnątrz (istota przed socjalizacją).

ErgoProxy napisał(a):
Cytat:W końcu III Rzesza zabijała chorych i wszystkich innych, których uznawała za "bezwartościowe życie".
Nie. Naziści zabijali tylko tych, których im się udawało zabić. Znane jest powiedzenie bodaj Goeringa o tym, kto jest żydem, decyduję ja i znany jest (skuteczny) protest Niemek berlińskich, kiedy waadza zdecydowała uwięzić ich mężów żydów. Znane są też dość popularne przypadki wieszania Niemców przez Niemców, kiedy jakaś społeczność uznała kogoś ze swoich za tchórza i zdrajcę, co się nie chce bić za Vaterland. Nieważne zresztą, co kto deklaruje, tylko co robi. O gwałtach Rosjan w Niemczech (i nie tylko) wie każdy, o gwałtach kolonialnych żołnierzy francuskich (wyznawców Proroka) wiedzą niektórzy, o gwałtach żołnierzy anglosaskich wiedzą nieliczni, a jeszcze nieliczniejsi są skłonni przyjąć do wiadomości, że G.I.Joes potrafili sobie zrobić z wyzwolonego koncłagru kobiecego regularny burdel - i że poza tym robili dokładnie to samo, co krasnoarmiejcy. Może na nieco - nieco - mniejszą skalę.
Wiadomo, że w polityce III Rzeszy dużo logiki nie było. Gdyby Oś wygrała II WŚ, to niedługo po tym Hitler wygumkowałby napis "honorowi Aryjczycy" przy Japończykach i napisałby "Żydzi Wschodu". Co najmniej raz Hitler był niekonsekwentny w swej ohydnej "misji" zabicia wszystkich Żydów. Do końca dość dobrze traktował żydowskiego lekarza (Broch się nazywał, bodajże), który za pół darmo leczył mu umierającą matkę. Ten sam lekarz, po wyjeździe do USA, wedle biografii Longericha o Hitlerze, rzekł, że nie widział w całej swojej karierze nikogo, kogo tak bardzo zniszczyły cierpienia, jak Hitlera opiekującego się umierającą matką. Hitler to dla mnie ENFJ...


ErgoProxy napisał(a):
Cytat:W końcu orkowie byli zrodzeni z brutalnej woli ekspansji bez zahamowań.
Orkowie byli zrodzeni... tutaj sprawa jest dyskusyjna. Tolkien wywiódł ich roboczo z elfów, którzy wpadli w ręce Melkora i zostali wypaczeni torturą. Takie rozwiązanie mu się jednak nie podobało i próbował zrobić z nich golemów; szczęśliwie nie zdążył. Gdyby był zdążył, orkowie byliby zrodzeni z urazy, że Bóg nie pozwala mi się wtrącać z moją myślą do Swojego dzieła; i tak się wtrącę i swoje sobie potworzę (Aulemu to przeszło, ale Aule był pokorny, choć niecierpliwy). Ekspansja? Ekspansja wymaga przestrzeni, najlepiej już przez kogoś zagospodarowanej, żeby starczyło przejąć władzę dla trzepania kasy. Ekspansja bierze się z chciwości tak w ogóle. Gdyby Melkorem kierowała chciwość, próbowałby zniewolić Iluvatara, niekoniecznie forsując własne rozwiązania; niech sobie elfowie żyją jak żyli, byleby wiedzieli, komu mają oddawać chwałę (mroczny elf Eol z synem Lomionem dwojga imion Maeglinem w zasadzie się na to łapią).
A te upodlone torturą elfy mi też pasują do "drogi satanistycznej". Przepalona emocjonalność jak u Hitlera. Elfy to w końcu takie zniewieściałe duszki/aniołki, które w "Hobbicie" sobie tańcowały z puchową gracją.
A właśnie we wszystkich historiach nie lubię, gdy tłumaczy się osobowość szwarccharakterów chciwością lub, nie daj buk, chaosem. Chciwość to cecha istot niskich i głupich "Ja chcem i muszem, bo moja mojszość jest mojsza, bla bla.". Jak istota głupia mogłaby się trwale doszarpać do władzy w najwyższej wojnie? Jak jest głupia to szybko padnie jak Putin i za kilka pokoleń Putin ani jednego wyznawcy mieć nie będzie... Za Smaugiem nie pójdzie nikt wybitny. Nawet jak zbudują mu pomnik ze złota większy niż Samotna Góra.
Albo chaos! Jak chaos może jakoś stale walczyć w wojnie? Chaos jest chaotyczny. Jak ma mieć skuteczną strategię? Po co chaos walczy? Jaki Niepodzielny Chaos? Nie grałem w Warhammera, ale raczej to nielogiczne.

@lubczyk
Nie. Szło mi o to, że Absolut stworzył "Świat Zamku" (Wenus Jeden - a piszę z wielkiej litery, bo w manuskrypcie też tak piszę), a potem w ramach Świata Zamku stworzony nasz mniejszy, szkatułkowy świat.
W tym fioletowym świecie (Świat Zamku, Wenus Jeden) prawa fizyczne są baaaaarzo skomplikowane, ale to nie jest zamęt, bo jakoś ledwo można się w nim rozeznać, jeżeli się jedzie na wybitnej intuicji. Prawa fizyczne są tam pewnie nawet zmienne w czasie. Istnieją pewnie nawet prawa zmieniające w czasie prawa fizyki. Istoty tam tworzą fabuły, w które wierzą i nawet, jeżeli są one błędne (jak w przypadku Szatana), to w nie wierzą. Nie trzeba mieć w sumie mądrej i prawdziwej fabuły w głowie, by być szczęśliwym. W naszym świecie socjopaci wierzą, że sensem wszystkiego jest ich i tylko ich wyłącznie szczęście i mogą być cholernie szczęśliwi, konsumując płytko. Smigol był szczęśliwy z pierścieniem. Smaug był szczęśliwy, śpiąc na złocie.

@geranium
Tutaj się pojawia kwestia Marii Magdaleny. Kim była dokładnie dla Jezusa?
Pisałem o małżeństwie, że jest najlepszym sposobem dopełnienia osobowości, ale też inne. Można mieć bowiem przyjaciół, kolegów, którzy mają dopełniające osobowości. Te relacje nie idą aż tak daleko, ale też mogą wystarczająco pomóc. Według mnie, teraz Bóg-Ojciec ma wokół siebie także istoty, które mają w sobie cechy opisywane jako I, T i P według MBTI, bo zrozumiał w końcu, że istot z takimi cechami potrzebuje dla społeczności, w tym dla siebie do pomocy, bo sam nie ma wszystkiego. I tutaj jest jedna z wielu wyższości strategii Boga-Ojca nad strategią Szatana. Szatan myśli, że jest cudowny i nie potrzebuje innych cech do dopełnienia. Walczy zatem "jedną ręką".

@Litek
Dziękuję, Litku, za podsumowanie swej kariery na forum.
Nie byłbym zgryźliwy, gdybyś tylko argumentował swoje tezy.

Dobra. Czas na moje wynurzenia z, jak mam nadzieję, niemętnej wody.
W poniższym poście nawiązuję często do MBTI. Stąd te literki. Uśmiech

W mych powyższych pomysłach ważna jest kwestia psychologii dwóch głównych graczy – Boga-Ojca i Szatana. Obstawiam, że obie te istoty to skrajne przypadki osobowości ENFJ (każdą „literkę” mają skrajną). Zatem we wszystkim ważna jest pogłębiona analiza osobowości ENFJ, którą zamierzam przeprowadzać. Skrajna postać osobowości ENFJ ma bowiem specyficzne tendencje, które są nieraz ciekawie ukazane w utworach sztuki i w życiach słynnych postaci. Te tendencje zdają mi się pasować do biblijnych postaci Boga (także Jezusa) i Szatana. Oczywiście w pierwszym przypadku są to dobre, choć problematyczne, tendencje tej osobowości, a w drugim przypadku są to tendencje złe i problematyczne.

I
Kwestia pierwsza. Wewnętrzny konflikt między skrajnie mocną wolą mocy (E+J) a skrajnie mocną inteligencją emocjonalną (F), który to konflikt może upodlić ducha.
Analizując powyższą sprawę, wpierw uczynię pewną dygresję na temat sfery romantyczno-seksualnej. Skrajne N (przypominam, że te literki biorę z MBTI) jest perspektywą na życie skrajnie szeroką i wnikliwą. Perspektywa ta może ciekawie wykwitnąć w strefie romantyczno-seksualnej w coś w rodzaju „wzniosłego panseksualizmu”. O co mi chodzi? Mając szeroki ogląd na świat, można łatwo dojść do wniosku, że ludzkie ciała są tylko tymczasowymi narzędziami/wehikułami, więc ciężko się na ciałach skupiać. Szeroka perspektywa sprawia, że skupienie idzie w sfery duchowe. W końcu przeciwieństwo skrajnego N, czyli skrajne S, objawia się bardzo płytkim gustem romantyczno-seksualnym. Skrajne S (czyli zarazem socjopatię) mają choćby takie osoby jak Korwin-Mikke i Trump, którzy w doborze partnerek (których mieli wiele, jak to „haremofile”) patrzą tylko na ich ciała i posłuszeństwo wobec nich. Nie ma w nich uczuć – patrzą tylko na siebie i swoje potrzeby. Skrajne N, jako przeciwieństwo, jest więc otępieniem na kwestie cielesne. Ten rodzaj panseksualizmu wykazywali w historii pewnie m.in. Leonardo da Vinci i Michał Anioł Buonarotti. Kiedyś myślałem, że taka postawa romantyczno-seksualna bierze się z połączenia N i F, bo analizowałem to wszystko na podstawie siebie, ale potem zauważyłem, że także osoby z NT wykazywały taką postawę w historii. Choćby Ludwik Wittgenstein. Ale dlaczego nazwałem to „wzniosłym panseksualizmem” a nie „biseksualizmem”? Otóż, eee, teoretycznie mogą istnieć (np. w jakichś wymyślonych dukajowych światach) także inne płcie, a ktoś w swojej wyobraźni może się zauroczyć w bohaterze o jakiejś nieznanej naszemu światu płci. Stąd ciężko wszystko ograniczać do dwóch płci. Warto tu choćby wspomnieć Nikolę Teslę, który, wedle swych słów, kochał romantycznie... białą gołębicę. Zatem Tesla wyczuł duszę w gołębi i się w tej duszy zakochał, choć cieleśnie to był, no, gołąb. Czy skrajne N zawsze musi skutkować takim panseksualizmem? Nie wiem. Nie zastanawiałem się na tym mocno. Może i nie, ale jakaś korelacja na pewno jest, moim zdaniem.
Jednakże analizowana osobowość to skrajne ENFJ i kwestia skrajnego N nie wystarcza do wyczerpania tematu romantyczno-seksualnego. Ważne tu też jest skrajne F. Uważam, że skrajne F w tych sferach skutkuje, jak to nazywam, „służalczością”. I tutaj muszę zaznaczyć, że nie oznacza to od razu automatycznie zawsze i wszędzie pasywności seksualnej, czyli skłonności do ról seksualnych typowo kobiecych. Służyć można także jako strona aktywna w seksie, tyle że taka osoba skupia się wtedy nie na swojej przyjemności, tylko czerpie gratyfikację emocjonalną z przyjemności drugiej strony. Tyle że jakaś korelacja między pasywnością (uległością) w sferze romantyczno-seksualnej a wysoką inteligencją emocjonalną zachodzi. Nie zawsze tak jest, ale pewnie zwykle tak. Dlaczego? Skrajnie mocne F to też niezwykle mocna empatia, czyli zdolność do intuicyjnego współodczuwania odczuć innej osoby. W takim razie czynności pasywne (np. bycie pasywną stroną w seksie) sprawiają, że osoba empatyczna może współodczuwać przyjemność drugiej strony i mieć stąd gratyfikację psychiczną. Z kolei bycie stroną aktywną w seksie może być dla osoby mocno empatycznej ciężkie. Dlaczego? Bycie stroną aktywną wiąże się z pewnym (jakby to rzec?...) napieraniem i korzystaniem. Osoba mocno empatyczna może się choćby obawiać, że robi krzywdę poprzez zbyt mocne lub niewłaściwe napieranie. Stąd dojść może do tego, że osoba o mocnym F nie jest podniecona byciem stroną aktywną w seksie, bo się martwi, że robi krzywdę. Może się też martwić, że jej „performens” jest niewłaściwy, skoro skupia się na zadowalaniu drugiej strony, by stąd czerpać gratyfikację psychiczną. Obrazowo ujmując, osoba o skrajnym F może wtedy nie czuć podniecenia, zacząć płakać w trakcie i nonstop za wszystko przepraszać.
E/I i J/P w kwestii seksualno-romantycznej są już tylko pobocznymi kwestiami taktyki. Osoba z E będzie choćby bardziej skłonna do robienia pierwszych kroków i pchania związku naprzód niż osoba introwertyczna. Osoba z J relację bardziej planuje i organizuje, a osoba z P improwizuje i koryguje kurs, by nie był zbyt nieelastyczny.
Po co był ten (może i creepy) wątek seksualno-romantyczny w kontekście konfliktu „woli mocy” i wysokiej emocjonalności. Czy po prostu lubię takie tematy na łamach publicznych? Nie, nie lubię. Jestem jednak wstydliwy (wstydliwość to też skutek mocnego F), choć ekstrawertyczny. Uznałem po prostu, że ten przykład dobrze pokazuje pewien problem z osobowością skrajnego ENFJ. Już mówię, o co chodzi. Posilę się tu wpierw życiem Ernesta Hemingway’a.
Hemingway był dla mnie przykładem osoby z mocnym F, która fatalnie skończyła z powodu niemożności pogodzenia się ze skutkami wysokiej inteligencji emocjonalnej. Jak wiemy, Hemingway popełnił samobójstwo. W opisie Hemingwaya ciekawa jest jego książka „Słońce też wschodzi”. W niej główny bohater jest impotentem z powodu rany wojennej. Przez impotencję jego ukochana nie chce z nim być, a on czuje wstyd i jest głęboko nieszczęśliwy. Dlaczego ta historia jest, według mnie, ważna? Już nawet nie chodzi o „teorię góry lodowej” Ernesta. Idzie o to, że moim zdaniem Hemingway w tej książce symbolicznie ukazał swoje bóle. Nie opowiedział o swych bólach wprost z powodu wstydu. Obstawiam, że Hemingway był pasywny seksualnie i nie udawał mu się seks jako aktywny facet. Wiadomo - gdy nie ma podniecenia, to u facetów mogą być problemy z erekcją, a takie problemy sprawiają, że osoba ze skrajnym F, która próbuje się podejmować aktywnych czynności seksualnych, niestety według siebie, „zawodzi”, a więc emocjonalnie czuje wyrzuty sumienia i wstyd. Hemingway próbował latami swoje zaburzone poczucie męskości ratować na różne sposoby. Boks! Walki byków! Polowania! Wszystko, co męskie. Ale, koniec końców, nie udawało mu się, więc zapadał się coraz bardziej w alkoholizm. Na koniec wszystko skończyło się strzałem w głowę. Niestety nie afirmował swej emocjonalności, więc nie wytrzymał. Oczywiście nie tylko kwestia seksualna mu zapaskudziła życie pod kątem niewytrzymania swej wysokiej emocjonalności. I tutaj mam przekaz do każdego faceta, który cechuje się wysoką inteligencję emocjonalną – nie kończcie jak Hemingway. Żadnych używek i innych złych końców. Nie dajcie sobie wmówić głupim ludziom, co jest godne mężczyzny. Jak mam uważać inaczej, skoro wierzę, że najważniejszą wojną naszej rzeczywistości dowodzą dwie istoty o skrajnej emocjonalności (tak jakby jedną armią dowodził Zełenski a drugą Hitler)? Czy może być coś bardziej afirmującego i męskiego niż królewski rys duszy?
Ale nie tylko Hemingway nie radził sobie z mocnym F. Poczucie nadwyrężonego poczucia męskości może też skutkować innymi próbami rekompensowania sobie samooceny.
Choćby poprzez zdrady, które są tak jakby „podbojami”. Tak mieli choćby Albert Camus i Karl Ove Knausgard. O tym ostatnim jeszcze opowiem, bo jest on ciekawy. Karl Ove Knausgard jest norweskim pisarzem. Jego największe dzieło nazywa się... „Moja Walka”, czyli po norwesku „Min Kamp”. Dzieło te, podzielone na kilka tomów (przeczytałem je), jest światowym bestsellerem. Knausgard nie tylko w zatytułowaniu swego „opus magnum” jest podobny do Adolfa Hitlera. Tak samo jak Hitler był źle traktowany przez ojca (którego nienawidził), ma pewne odchyły prawicowe (choć nie tak jak Hitler, rzecz jasna) i jest przykładem zagubionej osoby ENFJ (choć nie tak mocno złej jak Hitler). Knausgard na pewno jest skrajnie ekstrawertyczny, gdyż jego „Moja Walka” jest opowieścią o jego życiu. Autobiografia ta jest straszliwie szczegółowo. Knausgard przeprowadza wiwisekcję własną. Otworzył się na ościerz. Opowiedział nawet o swych upokorzeniach i innych szczegółach z życia, które go stawiają w złym świetle. W stylu pisania jest też podobny do Hemingwaya. Pisane przez niego zdania przypominają krótkie, rwane, emocjonalne spazmy. Knasugard jest też mocno skory do planowania i organizacji (czyli jest J w MBTI), co widać było po jego opisie rutynowego i zdyscyplinowanego opisu pisania książki. Jednocześnie z knasugardowej „Mojej Walki” widać opis własny człowieka wielce emocjonalnego, który marzy o byciu przewodzącym bohaterem czegoś większego. Nie bez powodu Knausgard jest wielkim fanem Dostojewskiego, który jest ulubionym pisarzem innego zagubionego ENFJ – Jordana Petersona. Najlepiej fakt bycia przez Knausgarda zagubionym ENFJ pokazuje jedna opisana przez niego scena z jego młodzieńczego życia. Już opowiadam. Otóż pewnego razu Knasugard poszedł do baru z bratem i koleżankami, mając jedną koleżankę „na oku”. Jednakże ona, ku jego rozpaczy, czuła większa miętę do jego brata. Co zrobił Knausgard? Poszedł do toalety, przypierdolił pięścią w lustro (albo może lustro już było rozbite, nie pamiętam, ale dla fajności historii wolę wierzyć w przypierdolenie robione na „mechanicznej stanowczości”), następnie wziął rozbity odłamek szkła i tym odłamkiem gęsto pociął sobie twarz tak, że była cała czerwona od broczącej się krwi. Potem, jakby nigdy nic, poszedł do towarzyszy imprezki i sobie usiadł. W końcu dojrzeli jego rany i wpadli w panikę. Co ta historyjka pokazuje? Tendencje autodestrukcyjne. Knausgard w swej autobiografii opisuje także zdradzenie swej żony, przez które mu się małżeństwo rozpadło. Knausgard ma bowiem nadwyrężone poczucie męskości i stąd próbował sobie jakoś samoocenę ratować. Raz choćby opisywał poczucie wstydu i wysokiej niestosowności, gdy „tatuśkował”, wyprowadzając dzieci na spacer. Wedle siebie, czuł się jak „wykastrowany”. Poza tym Knausgard ma tendencje uległe, które z siebie wypiera. Dobrze ten fakt pokazuje scena, gdy był w szatni po meczu piłkarskim i martwił się swymi cielesnymi kompleksami. Co ciekawe, te kompleksy były raczej typowe dla kobiet, bo martwił się choćby fałdką na brzuchu. Karl Ove jednocześnie ma szeroką perspektywę na świat (czyli ma mocne N). Widać to było w ostatnim tomie „Mojej Walki”, gdy nagle rozpoczął coś bełkotliwego na kilkadziesiąt stron o symbolizmie liczb. Nie zrozumiałem, o co mu chodzi. Najwidoczniej Knausgard się w swej szerokiej perspektywie pogubił, co nie jest rzadkie, bo łatwiej się pogubił w wielkiej „mapie” niż w małej.
Dlaczego jednak Knausgard nie skończył jak Adolf Hitler, mimo wielu podobieństw do jego osoby (sam tytuł książki wskazuje, że Karl Ove pewną bliskość do Hitlera czuje)? Odpowiedź brzmi: byt dużej mierze tworzy świadomość. O co mi chodzi? Zryty umysł Knausgarda dostał wyjątkową pomoc od losu od bogatego, norweskiego i tolerancyjnego państwa norweskiego. Pierwsze lata swej dorosłości Knasugard żył w zasadzie jak Hitler. Próbował zostać wielkim artystą (pisarzem i pobocznie gitarzystą), mając wielkie marzenia o lepszym świecie i raz na jakiś czas miał jakieś załamania nerwowe. Jednak Hitler dostał potem od losu bezdomność, biedę i traumatyzującą wojną. Knausgard dostał wsparcie rodziny, znajomych i państwa. Wpierw Knausgard studiował twórcze pisanie gdzieś na dalekiej północy. Wszystko zawalił. Ale potem nie biedował, tylko dostał pomoc i skończył bodajże studia z historii sztuki. Jego jedna z żon pracowała z kolei bodajże w państwowej galerii sztuki, a więc nawet tak bogaty kraj wspierał materialnie dom Knausgarda. Ciekawe i mocno spekulatywną kwestią jest, czy aby w jego życiu nie było ingerencji Szatana. W końcu napierdalanie „eenefjota” ojcem byłoby już sprawdzoną zagrywką w pchaniu ku siebie (patrz: Hitler). Jednakże nie ma na to żadnych przesłanek, a w życiu należy mieć domniemanie naukowości, zamiast domniemania „magii”, więc nie wierzę w jakąś próbę opętania Knausgarda, by mieć nowego „generała” w swej szatanatowej armii do starcia na Ziemi. Ale co ważne – Knausgardowi pomógł w zasadzie opiekuńczy „introwertyzm” skandynawski, bo został poprzez niego obroniony przed pójściem dużo dalej w bardzo złą stronę. Introwertyzm uznaję bowiem jako kierowanie energii ku obronie, zamiast ku ekspansji jak w przypadku ekstrawertyzmu. Introwertycznej pomocy zabrakło dawno temu, by obronić duszę Szatana przed podłamaniem i złym upodleniem. Szatan nie znalazł dla siebie ochrony ani w sobie, ani od kogoś innego. Podobnie los nie obronił Hitlera. Rzecz jasna, Hitler i Szatan są w wielkiej mierze odpowiedzialni za swoje błędy i gdyby byli lepsi, to nie zeszliby na złą drogę, ale każdy porusza się w jakimś świecie zewnętrznym i świadomość określa byt tylko częściowo.
W osobowości ENFJ E+J może być niestety wrogo nastawione do F i chcieć je zniszczyć. Skoro bowiem E+J to wola mocy, czyli wola ekspansyjnego kształtowania rzeczywistości zgodnie ze swoją wolą, to wola mocy chce przede wszystkim siły, by mieć sprawczość. Tyle że inteligencja emocjonalna niestety może się dla „eenefjota” (że osoby ENFJ) wydawać słabością między innymi dlatego, że mocna empatia utrudnia atakowanie, bo poprzez ekspandowanie można skrzywdzić. Mocna emocjonalność to zarazem nie tylko wrażliwość na krzywdy innych, ale też na swoje własne, a nadwrażliwość ogółem nieraz utrudnia funkcjonowanie i sprawczość. Życia Hemingwaya i Knausgarda dobrze pokazują, że przez ten konflikt wewnętrzny „wola mocy” może pchnąć w „faszyzm wewnętrzny”, czyli w zło. Pobocznie takie skłonności miał także m.in. Friedrich Nietzsche. Lepszą drogą dla nich byłaby afirmacja swych wnętrz.

II
Kwestia druga. Kolejny potencjalny problem u ENFJ – zła wiara.
Kwestię złej wiary dobrze widać u Yukio Mishimy- japońskiego pisarza i religijnego nacjonalisty. Mishima był człowiekiem do cna wpatrzonym w honor i w wyższe cele. Wedle siebie, poświęcił życie dla większej sprawy. Mishima popełnił seppuku po próbie nieudanego, nacjonalistycznego, religijnego zamachu stanu w Japonii, by, według siebie, chronić japońską, romantyzowaną esencję kulturowo-duchową (kokutai) przed „zabrudzeniem” globalizacją. Jako że wydarzenie miało miejsce w 1970 Mishima nazywany bywa „ostatnim samurajem”. W dziełach Mishimy wielokrotnie przewija się motyw śmierci, co ma związek z tendencjami autodestrukcyjnymi u ENFJ. Osobowość Mishimy dobrze ukazuje akt ze swoją osobą, który wykonał, wzorując się św. Sebastianie zwijającym się od postrzelenia strzałami. Według Michimy, obraz św. Sebastiana spowodował u niego pierwsze podniecenie seksualne w życiu. Mishima, rzecz jasna, identyfikował się ze św. Sebastianem i czuł mocny pęd do autodestrucyjnego poświęcenia samego siebie dla jakiegoś wyższego celu. Stąd też jego, taka a nie inna sztuka, a potem próba zamachu stanu i końcowe honorowe samobójstwo po „zawiedzeniu”. Mishima ukazuje pewien problem w osobowości ENFJ, który może zawładnąć człowiekiem – złą wiarę, wiarę, w którą się fanatycznie wierzy i w którą się idzie całym sobą.
Warto też nadmienić, że Mishima jest jednym z ulubionych artystów satanisty i neonazisty Douglasa Pearce’a., lidera zespołu Death in June. I teraz się tym brytyjskim, neo-folkowym naziolem zajmę. Opisałem już go trochę na forum w wątku: „Co obecnie słuchacie?” głównie w kontekście utworu „To drown a rose”. Pearce, według swej relacji, w młodości był egzorcyzmowany. Pearce wierzy też, że ma kontakt z istotami z wyższego świata. Zważywszy na jego piosenki, które, jak dla mnie, niesamowicie wnikliwie opisują „drogę Szatana”, jestem w stanie uznać, że raczej faktycznie... ma kontakt ze złym, wyższym światem. Tak mi się wydaje na teraz. Jeżeli to prawda, to można poprzez niego badać część zaświatów. Próbuję badać sprawę, ale Pearce jest zarazem dla mnie obrzydliwy i odpychający moralnie, więc muszę w nim grzebać patykiem jak w „kupie gówna” (nawiązując do określenia od Brunona Schulza, z którego miałem przez kwadrans bekę z moim najlepszym przyjacielem na lekcji polskiego w liceum), którą Pearce jest. Jeszcze jego piosenki idzie słuchać. Dużo tam hajlowania oraz tematów religijnych i wojennych. Czysto melodyjnie to kunszt tam jest, naprawdę - to muszę przyznać. Ale badać go będę. Jestem w końcu ekstrawertyczny, więc się nie boję i będę patrzył w otchłań jak Nietzsche, a ona może spojrzy na mnie. Jestem gotów. Tutaj widać ciekawą różnicę między introwertyzmem a ekstrawertyzmem.
Czas na dygresję, która ma pokazać tę ciekawą różnicę. Miałem bowiem kiedyś przyjaciela, który jest podobny do mnie, a różni nas głównie to, że on jest bardzo introwertyczny (przed światem broni się wręcz paarnoicznie) a ja mocno ekstrawertyczny (on to jest zatem INFJ). Lata temu, gdy był mocno skrzywdzony, to zaczęło mu odwalać i szedł drogą satanistyczną, bo fascynował się Hitlerem i chciał brutalnie rozpierdalać zło (czyli to, co za zło uważał) wokół. Ojciec go napierdalał i nie tylko ojciec. Przez moment był bezdomny. Odpuścił jednak kilka lat temu wiarę w Hitlera na rzecz mocnej wiary w... Jezusa. Potem mu się poprawiło mocno w życiu, z czego jestem zadowolony. I on panicznie wręcz bał się różnych symboli satanistycznych. Lubił słuchać metalu, ale nie mógł znaleźć prawie żadnego utworu, gdzie nie ma antyreligijnych symboli i tez. Wkurzało go też, gdy czasem robiłem jakieś obrazoburstwa dla hecy. On teraz, skoro jest ostrym chrześcijaninem, na pewno, nigdy przenigdy, nie słuchałby Death in June „dla badań”, bo by się bał, że mu złe treści umysł zaleją i podbiją. Czy jego mocna introwertyczna strategia jest idealna? Nie. Blokuje rozwój. Ale czy mocno ekstrawertyczna strategia jest idealna? Też nie. Gdy człowiek się nie broni, to jest zagrożony. Zatem, jakby co, skoro badam conradowe „hearts of darkness”, nie obrażę się nigdy, jeżeli ktoś mi zwróci uwagę, jeżeli szedłbym w złym kierunku. Bardziej dobitnie: jeżeli będzie mi niemoralnie odpierdalać, to piszcie. Ja się mogę zagolopować. Tym bardziej, że ogrom zasobów własnych poświęcam na introspekcję i odkryłem, że jestem ogółem po dobrej stronie (uff...), ale jest we mnie pewnie procent drogi „satanistycznej”, czyli drogi zagubionego eenefjota. I staję przed wyborem: zniszczyć tę złą część, czy ją w sobie pod kontrolą hodować, by móc ją badać. Jakie są zagrożenia, jeżeli będę chciał ją hodować? Takie:
- może mnie ona podbić wewnętrznie,
- może czasem zmieniać moje zachowania, przez co będę nieraz krzywdził siebie i innych (zauważyłem, że tak parę razy się już zdarzyło).
Zdecydowałem się jednak nie niszczyć tej złej części. Chcę ją bowiem wykorzystać w badaniach, niech będzie, humanistycznych (no bo tu jest filozofia, religia, literatura, filozofia itd.)do lepszego rozumienia świata. Co mogę robić ze swoją złą, wielce mniejszościową częścią w klatce mego wnętrza? Mogę:
- konfrontować złą część z dobrą i badać, w jakie interakcje ze sobą wchodzą (to mnie mocno inspiruje m.in. w pisaniu do szuflady dialogów między Szatanem i Bogiem-Ojcem),
- sprawdzać, jak moja zła część chciałaby się zachować, gdyby mogła kierować moim życiem (takie słuchanie swoich „złych myśli” pomaga do budowy szablonowej osobowości złego ENFJ),
- jakoś ją stymulować bodźcami i patrzeć, jak się zachowuje.
Oczywiście to jest w pewnej mierze groźne. Podobnie gadał ten debil Peterson. On mówił o „cieniu w sobie, którego trzeba z sobą zintegrować i go opanować”. Mówił też o „potworze” wewnętrznym, którego należy kontrolować i którego należy poznawać, by wiedzieć, jak działa zło, bo żeby skutecznie pokonać zło, trzeba je rozumieć. Powoływał się przy tym m.in. na psychologiczne dzieła Junga (kwestia „cienia” – „jungian shadow”) i na dualizm abelowo-kainowy. Będę zatem uważać i jeszcze na wszelki wypadek będę się poddawał kontroli bliskich (choćby mojego najlepszego przyjaciela), by nie skończyć jak Peterson. Będę też dbał, by się nie wyniszczyć mentalnie jak on.
Zatem nie zniszczę w sobie tego „czarnego zwierzątka” w sobie, choć czuję, że byłbym w stanie, gdyż widzę w tym projekcie ogromną wartość poznawczą. Zdaję sobie sprawę z tego, że ta zła strona nieraz też zaszkodzi. Głównie pewnie mojej osobie, choć otoczenie też pewnie rykoszetem nieraz dostanie. Ale jakby celem życia miało być bycie za wszelką cenę niegroźnym, to nikt z nikim kontaktować się nie powinien.

Zmiana tematu. Dokonam teraz przeskoku na inne osoby „do badań”. Mamy bowiem w Polsce dwóch polityków, którzy są jasnymi osobami z ENFJ. Idzie mi o Szymona Hołownię i Piotra Ikonowicza. Obaj opierają swoją politykę na bardzo mocnej wierze w ideologię, która ma przynieść świat lepszy dla ogółu. U Hołowni jest to wiara Boga i w nauki Jezusa i pobocznie wiara w Kościół Rzymskokatolicki. U Ikonowicza jest to wiara w socjalizm. Obaj są ekspansywni w swojej wierze i uznają, że ona doprowadzi do świata lepszego, bardziej równego. Obaj też mają potężne skłonności do poświęcania siebie. Hołownia kiedyś podobno wypłacił z konta wszystkie swoje pieniądze i przekazał je na cele charytatywne. Założył też fundacje charytatywne, które pomagają w skali globalnej (np. fundacja Kasisi w Zambii). Hołownia także spłukał się podczas kampanii prezydenckiej w 2020 roku, przez co prosić musiał ludzi (z wielką wstydliwością) o pomoc finansową. Dziś Hołownia wkłada ogrom energii w swój plan odsunięcia PiSu od władzy i naprawę Polski (co najmniej chce zostać dla tego celu silnym, „zielonym wicepremierem”). I moim zdaniem Hołownia ma... dobry plan. Tutaj jego wiara jest dobra. Nie każdy ENFJ jest zagubiony. Hołownia nie ma problemów z medialnym pokazywaniem się ludziom, bo jest mocno ekstrawertyczny. Jego emocjonalność widać było m.in. przy „płaczu nad Konstytucją” i w zdjęciach rodzinnych, na których widać, jak dużo gratyfikacji psychicznej dostarcza mu opieka nad innymi. Także program gospodarczy Polski2050 jest w zasadzie programem państwa opiekuńczego. Hołownia ma też, co jest częste u osób z NFJ, skłonności do wywyższania moralności i religii. Hołownia kiedyś dwa razy próbował zostać zakonnikiem, a podobno stale kilka razy w tygodniu uczęszcza do kościoła.
Teraz czas na Ikonowicza. Ikonowicz z kolei ma niestety złą wiarę. Zasklepił się w tym socjalizmie i jest fanatyczny. Często agresywnie atakuje innych, próbując tak ratować ludzi, których uznaje za pokrzywdzonych. Tyle że jego Kancelaria Sprawiedliwości Społecznej faktycznie miło pomaga ludziom. Sam Ikonowicz z kolei poświęca się osobiście chyba nawet bardziej niż Hołownia. Ikonowicz żyje do bólu ascetycznie. Jeździ starym samochodem. Mieszka w nieefektownym domku. Działa charytatywnie w ramach wspomnianego KSS. Kiedyś nawet zaprosił do swego domu bezdomną rodzinę, która u niego dłuższy czas mieszkała, zanim nie stanęła na nogi. Ekstrawertyczna, emocjonalna uczuciowość Ikonowicza bywa dla wielu ludzi wręcz groteskowa, gdyż często wpada on w jakieś furie, robi się czerwony na twarzy i się drze, nie dając innym dojść do głosu. Jest też cholernie odważny i agresywny. Został choćby skazany za atak na policjantów w czasie blokowania eksmisji komorniczej.
Co ciekawe, pojawiają się małe pogłoski, że kolejnym papieżem może zostać Polak – Krajewski – będący jałmużnikiem papieskim. Jest on robin-hoodowym eenefjotem jak Ikonowicz. Też pochodzi z Łodzi jak Ikon.
https://www.onet.pl/informacje/onetwiado...p,79cfc278

III
Kwestia trzecia. Problem dobrego ENFJ (w tym Boga-Ojca) – toksyczne wyrzuty sumienia i wstyd, które ciągną ku załamaniom.
Spokojnie. Nie zajmuję się tylko analizą rysowanego przeze mnie Szatana. Jeżeli się będę zajmował tylko badaniem drogi satanistycznej, to w najczarniejszym scenariuszu może mnie pochłonąć ta droga. Zajmuję się też analizą dobrej drogi u ENFJ. I teraz ją częściowo nakreślę głównie na podstawie bohatera „Gwiezdnych Wojen” Luke’a Skywalkera, który, jak wierzę, jest bardzo podobny charakterologicznie do Boga-Ojca. Zwłaszcza po dopełnieniu jego postaci najnowszą trylogią.
Ale teraz pauza.
Pauza.
Stop.
Dokończę ten wywód kiedyś. Śmiało oceniajcie, korygujcie i masakrujcie jak Korwin młode rurkowce.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości