A jeśli wolicie wersję audio, zapraszam: https://www.youtube.com/watch?v=9iyDehOexHg
Dzisiaj opowiem wam o nekromancie… Nie o jakimś nekromancie, tylko o TYM Nekromancie… O tym, który jako pierwszy zawarł pakt ze Śmiercią, który jako pierwszy poznał jej mroczne tajemnice, który ułożył wyznanie wiary pradawnego bractwa cmentarnych czarnoksiężników….
Ale zacznijmy od początku.
Wieki temu… Nie, więcej niż wieki, tysiące lat temu – trudno powiedzieć, jak dawno, bo nie istnieją kroniki tak stare, aby sięgały tamtych czasów… W pewnym kraju na Wschodzie – nazwa owej krainy, miano ludu, który ją zamieszkiwał, język jakim ów lud przemawiał, nazwy miast, które zamieszkiwał – to wszystko zaginęło w mrokach niepamięci…
A zatem, jak powiadam, tysiące lat temu, w pewnym kraju na Wschodzie, żył sobie człowiek. Prosty rzemieślnik, wyrabiał garnki z gliny. Nie można było go nazwać bogaczem, ale z pewnością nie był biedny. Ot, zarabiał tyle, aby zapewnić sobie samemu, swojej żonie i dwóm synom przyzwoity byt. A nawet od czasu do czasu mógł pozwolić sobie na drobne przyjemności, jak dzban wina do obiadu czy drobna błyskotka dla swojej ukochanej…
Ale, choć jego żona była piękna i gospodarna, a synowie zdrowi i silni, to ów człowiek był głęboko nieszczęśliwy. Jak była tego przyczyna? Jego zawód.
Po pierwsze, kiedy człowiek siedzi przy kole garncarskim i wykonuje monotonne, znane na pamięć ruchy, nierzadko robi to mimochodem, podczas gdy jego umysł jest zatopiony w rozmyślaniach.
Po drugie, życie i praca garncarza dostarczały mu wiele materiałów do rozmyślań niezbyt wesołych.
Ale zanim przejdę dalej, powinniście coś wiedzieć. Otóż lud, pośród którego mieszkał ów człowiek, żył w strachu przed upiorami, żywymi trupami, które chodzą po ziemi, by nękać żyjących (o ironio, naród ten obawiał się nieumarłych w czasach, kiedy jeszcze nie było żadnego nekromanty, który by ich mógł przywołać zza grobu…). Dlatego też nie grzebał zwłok, jak my to robimy dzisiaj. Ciało wędrowało na stos z suchego drewna, który podpalali kapłani. Stos płonął tak długo, aż z nieboszczyka pozostawał tylko popiół, a w tym czasie zgromadzona rodzina wysławiała zasługi zmarłego i wznosiła lament. Rytuał pożegnania miał zapewnić, że umarły nie będzie się mścił na żyjących, a unicestwienie ciała miało mu to uniemożliwić, gdyby sam obrządek nie wystarczył. Gdy ogień wygasał, kapłani zbierali prochy i wsypywali do glinianej urny, którą potem zakopywano w ziemi.
A trzeba nam pamiętać, że przyszły Nekromanta zajmował się obróbką gliny. Ale, jak już wiecie, jego wyroby nie służyły tylko do przechowywania wina, piwa, wody czy mleka… Były również miejscem spoczynku zmarłych członków jego społeczności. Zatem Nekromanta był nie tylko zwykłym garncarzem, ale i po trosze grabarzem. Za każdym razem, kiedy ktoś zmarł, rodzina nieszczęśnika przychodziła do garncarskiego warsztatu, aby zamówić nowe naczynie, w którym miały zostać umieszczone prochy. Dlatego też rzemieślnik był świadom każdego zgonu następującego w okolicy.
Na początku ów człowiek odczuwał pewną dumę z ważnej roli, jaką pełnił w społeczeństwie. Wszak zapewniał duszom zmarłych spokojny odpoczynek, stał na straży granicy między światem żywych a zaświatami…Miał w tym swój udział na równi z kapłanami – wszak wiedzieli oni, jakie modlitwy odmawiać w czasie pogrzebu, ale sami nie potrafili tworzyć urn, które były co najmniej tak samo ważne jak zanoszone przez nich modły.
Nierzadko zdarzało się, że garncarz szedł na pogrzeb, aby patrzeć, jak to, co pozostało z doczesnej powłoki zmarłego trafia do urny. Ciało człowieka, całe ziemskie życie, na koniec mieściło się w naczyniu, które sporządziły jego dłonie…
Tak, na początku ta refleksja była dla rzemieślnika przyczyną dumy. Był wtedy młody i głupi. Ale z czasem myśl, że każdy, prędzej czy później, stanie się tylko kupką popiołów zamkniętą w urnie zakopanej w ziemi, stała się dla niego powodem niepokoju i zgorzknienia.
Każdy umierał. Każdy. Nie było odwrotu. Ta myśl nie opuszczała przyszłego Nekromanty we dnie i w nocy. Kiedy gładził włosy i skórę swojej żony, nie potrafił się tym rozkoszować – cały czas myślał o tym, że jej piękno pewnego dnia zacznie znikać, gdy nadejdzie nieubłagana starość, aż całkiem zniknie, gdy nadejdzie nieuchronna śmierć. Patrząc na swych synów, pełnych radości życia i sił, nie potrafił być z nich dumnym – cały czas myślał o tym, że ich młodość była zaledwie odroczeniem wyroku. Lepiąc kolejną urnę, nie potrafił cieszyć się z przyszłego zarobku – cały czas myślał o tym, że pewnego dnia ktoś do takiego naczynia wsypie prochy jego i jego bliskich. Kiedy kładł się spać, myślał o tym, jak sen jest podobny do śmierci, a kiedy budził się rano, myślał o tym, jak bezsensowne jest wstawanie z łóżka – przecież wszystko, co robił było tylko igraszką w obliczu tego, co musiało nadejść. Równie dobrze mógłby leżeć i czekać, aż umrze.
I tak myśl o śmierci zaprawiła goryczą każdą chwilę życia garncarza. Wznosił do bogów modły, aby zesłali mu ukojenie, ale bogowie pozostawali niemi. Zresztą, jakiż sens miała modlitwa, choć ponoć Potęgi mieszały się do ludzkich spraw i życia, to czy ktoś słyszał o tym, aby bogowie kogoś wybawili od nieuchronnego losu wszystkich istot, od śmierci? Nie, jak widać, nawet oni byli wobec niej bezsilni. A może w ogóle nie istnieli? Przecież na własne oczy ich nie widział.
Ale… Nawet jeśli bogowie nie istnieli, to przecież istniała inna siła rządząca wszechświatem. Przemożna, wszechpotężna… Nie można było w nią wątpić, wszak każdego dnia okazywała swoją władzę. Jedyny pewnik w całym tym chaosie. Była to sama śmierć.
I tak Nekromanta przestał się modlić do bogów, a zaczął zanosić błagania do Śmierci.
I tym razem został wysłuchany.
Cóż się tak naprawdę wtedy stało? Współcześni nekromanci różnie powiadają.
Jedni mówią: „Owszem, istnieje coś takiego jak Bóg Śmierci, Straszliwy, wszechwładna istota, spod której ręki nikt się nie wymknie. Gdzieś tam, poza zasłoną materii, skryta głęboko w niedostępnych, pierwotnych warstwach przedwiecznego Chaosu spoczywa i obserwuje świat i śmiertelników, swoich poddanych… A czasem, gdy jej wzrok spoczywa na obiecującej istocie, czyni ją swoim prorokiem… Któż pojmie Jej zamysły?”
Inni kręcą głowami, odpowiadając: „Nie, Śmierć nie jest bóstwem. Jest czymś więcej. Jest podstawową mocą we Wszechświecie, jest podstawową naturą wszystkiego, co istnieje, jest siłą, która napędza szprychy Wielkiego Koła… Można próbować się jej przeciwstawić, ale po co? Nic to nie da. Nie można też pozyskać jej łaski. Ale… Tak jak statek, który płynie z prądem, który ustawia się tak, żeby wiatr dął w jego żagle, pruje bez przeszkód fale, tak ty możesz podążać za tą wielką mocą, jaką jest Śmierć… A wtedy jej siła stanie się twoją siłą, a prądy życia traconego przez innych popłyną wprost do twej duszy”.
Tak czy inaczej, w życiu Nekromanty zaszły wielkie zmiany. Z początku ich nie zauważał, aż pewnego dnia przypadkiem pojął, którędy wiedzie droga do realizacji jego marzeń. Żona poprosiła go, aby kupił kozę, tak aby ich rodzina miała codziennie świeże mleko. Nekromanta udał się do pobliskiego gospodarstwa, gdzie wymienił świeżo wypalone garnki na zwierzę. Prowadził kozę na w stronę swojego domu. W pewnej chwili stworzenie stanęło. Nie pomagało szarpanie postronka, nie pomagały krzyki, koza ani myślała się ruszyć, tylko stała i beczała. Widząc, że jego próby nie przynoszą rezultatów, pełen złości Nekromanta siadł na pobliskim kamieniu.
„Przeklęte bydlę!” – warknął pod adresem nieposłusznej kozy. ,,Życie jest takie krótkie, a przez ciebie tracę jego kawał na głupią szarpaninę!” – mruczał, wyładowując na zwierzęciu cały swój żal do świata. Co? Nic nie powiesz? Może jakoś byś mi wynagrodziła stracony czas, STRACONE ŻYCIE!” – wrzasnął, wyciągając rękę w stronę kozy. Niespodziewanie zwierzę, które do tej pory pozostawało nieczułe na wyrzuty, zabeczało rozpaczliwie, dużo głośniej niż do tej pory i cofnęło się parę kroków.
Jednocześnie Nekromanta poczuł… siłę. Zmęczenie zniknęło. Czuł się rześki, jakby dopiero wstał z łóżka. To uczucie było tak nagłe, że mężczyźnie zdało się podejrzane. A jego podejrzenia szły w określonym kierunku…
,,No, już spokojnie, chodź tutaj, nie zrobię ci krzywdy…” – starał się nadać swojemu głosowi kojące i uspokajające brzmienie, kiedy zbliżał się do przerażonej kozy. W końcu wpił swoje palce w jej sierść.
,,No, oddaj mi trochę swojego życia, kózko…” – wymruczał. Starał się wyobrazić sobie, jak siła przepływa z ciała zwierzęcia do jego własnego. I faktycznie, im dłużej to robił, tym lepiej się czuł. Energia go rozpierała. Powiedzieć, że czuł się wypoczęty, to mało… Teraz czuł się, jakby ubyło mu lat! Tak, wiedział, że nie do końca tak jest… Nie młodniał… Ale może… Może gdyby bardziej się postarał… Udałoby mu się to!
W tej chwili uświadomił sobie, że biedna koza ledwo stoi na nogach, drży i pojękuję cicho. Oderwał od niej swoje dłonie. Przecież nie chciał uśmiercić zwierzęcia.
,,Nie bój się, kózko… Po prostu oprócz mleka będziesz mi dawać też coś dużo cenniejszego” – powiedział. Tym razem w jego głosie było czuć sympatię – w końcu to zwierzę dało mu nadzieję na przezwyciężenie lęków.
Od tej pory Nekromanta regularnie karmił się siłą życiową kozy, starając się czerpać tyle, aby jej nie uśmiercić. Zresztą nie była jego jedyną ,,karmicielką”. Garncarz stał się stałym bywalcem targów bydła. Można było go zauważyć, jak chodził od jednego zwierzęcia do drugiego, od czasu do poklepując szczególnie dorodną sztukę, aby sprawdzić jej tłuszcz i mięśnie. Co ciekawe, nigdy żadnej nie kupował.
Pewnego dnia Nekromanta pomyślał: ,,Skoro mogę odbierać, to może mogę też dawać?”. Zaczął przeprowadzać próby. Część sił, które odbierał zwierzętom, zatrzymywał dla siebie, część przesyłał żonie i dzieciom. Działało.
Dla garncarza nastały dobre dni. Owszem, nie znalazł jeszcze sposobu na uniknięcie zgonu, ale wreszcie zyskał nadzieję, że to możliwe! Wystarczyło, żeby co jakiś czas wypełniał swoje ciało odebraną siłą życiową. Co więcej, mógł nią karmić także swoich bliskich!
Garncarz radował się z tego, że jego żona jest zawsze pełna sił i wypoczęta, że obdarowana nowym życiem staje się jeszcze piękniejsza, pełna energii i radości. Radował się, że jego synowie stają się zdrowsi i mocniejsi od wszystkich innych młodzieńców, że przodują pośród rówieśników. Radował się, kiedy pracował, a jego ręce się nie męczyły. Z radością szedł spać, wiedząc, że zbudzi się rześki i wypoczęty, z radością wstawał, wiedząc, że dzięki jego nowym mocom tak wiele będzie w stanie dziś zdziałać.
Miał nadzieję, że tak będzie zawsze.
Doskonale wiedział, komu należały się podziękowania za te zmiany. Och, tak, wciąż udawał, że oddaje cześć bogom, aby uniknąć potępienia ze strony swych ziomków. Ale dla niemych, bezsilnych bóstw miał tylko bezgłośne ruchy warg, podczas kiedy w trakcie każdej modlitwy w głębi serca śpiewał pełne wdzięczności hymny na cześć Śmierci, która raczyła odsunąć od niego swoją karzącą rękę.
Nadszedł dzień, kiedy jego nowa wiara została wystawiona na próbę. Siedział w swoim warsztacie, spokojnie szykując kolejną partię garnków go wypalenia. Pogwizdywał przy pracy – czemu miałby tego nie robić? Wszystko układało się doskonale.
Nagle usłyszał jakieś krzyki. Wyszedł przed dom, aby sprawdzić, co się dzieje. Jakie było jego przerażenie, kiedy zobaczył swojego syna niesionego na rękach przez przyjaciół. Szmata zawiązana na jego głowie była przesiąknięta krwią. Wchodząc na pobliskie skały, spadł i uderzył się w skroń.
Przyjaciele zanieśli nieprzytomnego młodzieńca do domu rodziny garncarza i ułożyli na łóżku. Przyszedł kapłan, ale jedyne, co był w stanie zrobić, to pomachać kadzielnicą nad chłopakiem i wyrecytować parę formułek. Przyszła znachorka, ale jedyne, co była w stanie zrobić, to nasączyć opatrunek naparem z ziół – bo ranny nie byłby w stanie go przełknąć. Matka i brat nieprzytomnego czuwali przy jego łożu, ale jedyne, co byli w stanie zrobić, to płakać i lamentować.
W tym czasie garncarz szukał sposobu, aby NAPRAWDĘ pomóc swojemu dziecku. Potrafił wyczuć, jak siły życiowe opuszczają jego ciało niczym krew sącząca się z rany. Próbował uzupełnić ubytki swoimi własnymi, ale bez skutku – to było niczym próba napełnienia przeciekającego wiadra za pomocą wody przelewanej maleńkim durszlakiem.
Mężczyznę ogarnęła rozpacz. Cóż z tego, że był w stanie uchronić siebie i rodzinę przed starością i ubytkiem sił, skoro wciąż mogli umrzeć na skutek zwykłego nieszczęśliwego wypadku? Wyzwolenie od strachu przed śmiercią było tylko mrzonką…
Nagle garncarz zrozumiał, że musi za jednym zamachem podarować synowi tyle sił, aby jego ciało było w stanie ozdrowieć, zanim znowu je utraci. Jednocześnie Nekromanta czuł, że nie jest w stanie tego zrobić. Oddał już zbyt wiele, gdyby teraz próbował przekazać dziecku resztę, sam by umarł, a rannemu nie pomógł. Potrzebował więcej sił…
Czym prędzej pobiegł przed dom, gdzie przywiązana do słupka stała koza. Wczepił swoje palce w jej sierść niczym jastrząb zatapiający szpony w ciele ofiary, a potem zaczął czerpać. I nie przestał nawet, kiedy zwierzę padło trupem, czerpał, aż wycisnął ostatnie ,,krople” energii, tak, że trup kozy stał się wyschniętym, rozpadającym w proch zewłokiem. Potem wrócił do domu.
Była już noc. Jego żonę i drugiego syna, zmęczonych czuwaniem przy rannym, zmorzył sen. Garncarz nachylił się nad nieprzytomnym, a potem delikatnie dotknął jego głowy tuż obok rany. Zamknął oczy, wziął głęboki oddech, a potem zaczął oddawać swojemu synowi zgromadzone siły. Po chwili zaczęło to przynosić skutki. Oczywiście garncarz nie był wykształconym lekarzem, nie znał zasad działania ludzkiego organizmu, ale dzięki swojej władzy nad energią życiową wyczuwał instynktownie, co się dzieje. Ciało, które dostało tak wielkie wzmocnienie, zaczynało walczyć ze zdwojoną siłą. Czuł, jak organizm jego syna zaczyna wytwarzać nową krew, aby uzupełnić ubytki, czuł, jak rana na głowie zaczyna się pomału goić, a kości – zrastać. Nie był to proces natychmiastowy, ale krok w dobrym kierunku. Kiedy garncarz oderwał dłoń od głowy dziecka, wiedział, że ono przeżyje.
Wyszedł na dwór, zakopać kozie truchło. Jego widok mógł wzbudzić czyjąś podejrzliwość. Garncarz nie miał wyrzutów sumienia. Skoro zabijano zwierzęta, aby jeść ich mięso, czyż tym bardziej usprawiedliwione nie było poświęcenie życia bydlęcia, aby uratować własnego syna?
Tym niemniej Nekromanta przekroczył pewną granicę. Po raz pierwszy zabił za pomocą magii. Nie przywiązywał do tego wagi, zwłaszcza w obliczu radości, jaką cała rodzina odczuwała następnego dnia rano, kiedy ranny otworzył oczy i słabym głosem zapytał, co się stało… Ale, patrząc z perspektywy tego, co stało się później, był to pierwszy krok w ciemność.
Mijały kolejne dni, a garncarz był jeszcze szczęśliwszy niż przedtem. Bo teraz wiedział, że jest w stanie uchronić swoją rodzinę przed każdym zagrożeniem. O ile znajdzie odpowiednie źródło mocy…
Oczywiście to nie koniec tej historii. Do krainy zawitała zaraza. Ludzie marli dziesiątkami. Było tak wiele trupów, że nawet nie dbano o godny pochówek zgodnie z rytuałem – rzucano ciała na kupę, aby płonęły razem, a potem popioły zsypywano do zbiorowego grobu. Na ulicach leżeli umierający, pokryci ohydnymi wrzodami. Ich bliscy wyrzucali ich z domów, w nadziei, że w ten sposób sami uchronią się przed zarażeniem. Kapłani krążyli pomiędzy domami, śpiewając pieśni i wymachując swoimi kadzielnicami. Akurat tutaj powiedzenie ,,Pomogło to jak umarłemu kadzidło” doskonale pasowało.
Rzecz jasna, podczas gdy Śmierć zbierała tak obfite żniwo, jej wybraniec unikał straszliwego losu. Ale nie bez kosztów. Dzień w dzień, bez przerwy garncarz musiał pompować energię do swojego ciała i ciał swoich bliskich, tak aby w każdej chwili miały siłę na odpieranie ataków choroby. Wysysanie życia ze zwierząt nie wystarczało… Musiał zdobyć nowe, lepsze źródło mocy. Na szczęście na ulicach było tego pełno…
Garncarz stał się prawdziwym aniołem miłosierdzia. Chodził od jednego chorego leżącego na bruku do drugiego, nachylając się nad każdym z nich. Każdemu szeptał dobre słowo, każdego gładził po głowie… Każdy z nich umierał szybko i bezboleśnie. Jak się pewnie domyślacie, każdemu z nich Nekromanta pomagał przenieść się na tamten świat.
Garncarz nie miał wyrzutów sumienia. Ci ludzie i tak umierali. Ich siła życiowa sama by się ulotniła, gdyby jej nie wyssał. Nie pozwalał, aby się marnowała. Cóż znaczy skrócenie życia umierającemu o parę godzin w zamian za możliwość zapewnienia długiego i zdrowego życia własnej rodzinie? W dodatku skracał im cierpienia. Nie robił niczego złego.
Tym niemniej, nekromanta przekroczył pewną granicę. Zaczął zabijać ludzi za pomocą magii. A chociaż jedynie poświęcał życie tych, którzy musieli umrzeć, aby uratować tych, którzy mieli szansę, to z późniejszej perspektywy był to kolejny krok w ciemność.
Pomiędzy jego ziomkami rozniosły się wieści o człowieku, który przechadza się pomiędzy chorymi i umierającymi, niosąc im ukojenie w chwili śmierci, podczas gdy jego samego zaraza nie tyka. Niektórzy zaczęli przebąkiwać coś o ,,wybranym przez bogów”. Garncarz nie zwracał na to uwagi. Miał inne sprawy na głowie.
Choć czerpał moc na prawo i lewo, zdawał sobie sprawę, że długo tak nie wytrzyma. Nie był w stanie bez przerwy umacniać wszystkich członków swojej rodziny, dzień w dzień odsuwać od każdego z nich groźbę rozwoju choroby. Zrozumiał, że jeśli będzie robił to dalej, sam opadnie z sił, ulegnie chorobie… A kto wtedy ocali jego rodzinę? Nie mógł próbować ratować wszystkich, jeśli chciał uratować kogokolwiek. Musiał podjąć decyzję, kogo poświęcić.
Jego wybór padł na młodszego syna. Był słabszy od brata. No i… mniej go kochał. Nie, nie to, żeby w ogóle go nie obchodził. Z ciężkim sercem przeznaczył go na śmierć. Ale kogoś musiał.
Po prostu przestał udzielać mu siły życiowej. W ciągu paru dni u młodszej z jego latorośli pojawiły się pierwsze plamy na skórze. Wkrótce syn był w stanie jedynie zwijać się z bólu i jęczeć. Serce krajało się garncarzowi w piersiach, kiedy na to patrzył… Ale wiedział, że to konieczne.
Nadeszła chwila, kiedy żona Nekromanty i jego starszy syn wyszli z domu, żeby zdobyć coś do jedzenia. On sam miał zostać z chorym, aby go doglądać. Siedział tuż obok jego łoża, gotów, aby w razie potrzeby podać mu wodę czy usłużyć w inny sposób. Co prawda, nie było to konieczne… Umierający zapadł w niespokojny sen, chyba nawiedzały go majaki, bo cicho pojękiwał. Garncarz usiadł tuż obok. Patrząc na pokrytą znakami choroby twarz syna, zaczął ponownie odczuwać wyrzuty sumienia. A może zbyt pochopnie skazał go na śmierć? Może jednak byłby w stanie utrzymać przy życiu całą rodzinę?
Kiedy tak rozmyślał, nagle jego potomek otworzył oczy i spojrzał na swego ojca. Rozchylił też spierzchnięte usta i wyszeptał głosem pełnym cierpienia i rozpaczy ,,Pomóż mi, ojcze!”.
I ojciec pomógł mu, jak mógł. Zbyt późno było na zmianę planów, na próby uleczenia syna, choroba poczyniła w jego ciele zbyt duże spustoszenie. Jedynym, co mógł zrobić było skrócenie jego cierpień…
Nekromanta zaczął wysysać ze swojego potomka życie. Młodzieniec był tak słaby, że już po chwili stracił przytomność i nie odzyskał jej aż do śmierci.
Kilka dni później zaraza się zakończyła. Choć tak wielu mieszkańców krainy zginęło straszną śmiercią, tym, którzy przeżyli, udało się podnieść z tej klęski.
Ludzie zapamiętali to, jak garncarz doglądał chorych na ulicach, podczas gdy sam nie ulegał chorobie. Co prawda nikogo z tych biedaków nie uleczył, ale i tak wielu ludzi uważało, że jest człowiekiem ,,dotkniętym przez bogów”. Niektórzy przebąkiwali, że raczej przez demony niż bogów… Ofiarował złym duchom swego syna w zamian za własne życie, mówili. Nagle okazało się, że garncarz był na językach wszystkich. Niestety, jego przeciwnicy stawali się coraz liczniejsi… i coraz głośniejsi. Dużo głośniejsi niż ci, którzy uważali go za obdarzonego łaską przez bogów. No cóż, zawsze kiedy na jakąś społeczność spadają dotkliwe klęski, ludzie są chętni do szukania kozła ofiarnego…
Garncarz zrozumiał, że musi coś z tym zrobić, jeśli nie chce doczekać dnia, kiedy histeria stanie się tak silna, że ktoś podłoży nocą ogień pod jego dom… Wybrał kilku prowodyrów, a potem zaczął nad nimi ,,pracować”… Systematycznie wysysał z nich siły życiowe tak, że stali się apatyczni i ospali… Stracili ochotę do podburzania tłumu przeciwko niemu. Prócz jednego z nich, miejscowego rzeźnika. Pełen zawiści mężczyzna wciąż rozgłaszał plotki na temat garncarza. Nekromanta zrozumiał, że musi uciszyć go na dobre. W owym czasie nauczył się już wysysać życie na odległość. Pewnego dnia, kiedy rzeźnik przechadzał się w południe pomiędzy kramami rozstawionymi na targowisku, nagle padł na ziemię. Gdy inni podbiegli, aby sprawdzić, co się stało, okazało się, że mężczyzna był martwy. Nikogo to nie zdziwiło. Stary tłuścioch nie cieszył się najlepszym zdrowiem, a to był parny i słoneczny dzień… Takie rzeczy się zdarzają.
Kiedy rzeźnik umarł, przeciwnicy garncarza, pozbawieni prowodyra, ucichli. Atmosfera zdecydowanie się polepszyła. Nekromanta nie uważał, żeby zrobił coś złego. Ofiara była głupkiem i zawistnikiem… Co gorsza, jej głupota i zawiść stwarzały niebezpieczeństwo. Świat stał się lepszym miejscem po śmierci rzeźnika.
Tym niemniej, Nekromanta przekroczył pewną granicę. Po raz pierwszy zabił człowieka, który nie był skazany na śmierć, którego sam wybrał na ofiarę. A chociaż garncarz był przekonany, że zabił osobnika zbędnego czy wręcz szkodliwego, to z późniejszej perspektywy był to jego finalny krok w ciemność…
Od tej pory zdarzało mu się uśmiercać tych, którzy stanęli mu na drodze – pijaka, który napastował jego żonę, skąpego bogacza, który nie miał zamiaru mu zapłacić za nową wazę, wyniosłego wojownika, który spojrzał na niego z pogardą… Człowieka, który chciał założyć konkurencyjny warsztat garncarski.
Jednocześnie zwiększał swoją wiedzę i moc. Kiedy zrozumiał, jaką broń dostał w swoje ręce, zapragnął jeszcze bardziej ją wzmocnić. Chciwie chłonął wszelkie okruchy wiedzy, które był w stanie zdobyć.
Odwiedzał starą znachorkę w jej chatce, przynosząc wino. Kiedy staruszka sobie popiła, wdzięczna za dar i rozochocona trunkiem, snuła mu opowieści o dobrych i złych duchach i o tym, jak pozyskiwać sobie ich przychylność.
Od dawna miał pewne kontakty z kastą kapłanów, dzięki swojej pracy dostarczyciela urn pogrzebowych. Znalazł pewnego duchownego, mądrego, choć próżnego człowieka. Udawał przed nim prostaczka, oszołomionego tym, że może obcować z tak wielkim mędrcem i ciekawego jego wiedzy (to ostatnie akurat nie było udawane). A kapłan protekcjonalnym głosem wprowadzał go w tajniki swojej sztuki – mówił, jak poznać, kiedy gwiazdy są we właściwym położeniu i zasłona między światami staje się cienka. Opowiadał o bogach i zaświatach. Uczył podstaw pisma. Zapewne był przekonany, że garncarz nic z tego nie zrozumie, ot, niech pokorny kmiotek ma przyjemność ze słuchania opowieści mędrca… I niech czuje respekt przed jego mądrością.
Pewnego dnia do osady zawitał człowiek, który mienił się wędrownym wróżbitą i zaklinaczem. Przez parę dni wypędzał złe duchy, sprzedawał amulety i wróżył z ręki. Potem ruszył w dalszą podróż. Garncarz zaczekał na niego w pobliskim wąwozie. Wyszedł na spotkanie zaklinaczowi. Zaproponował mu, żeby wspólnie szukali wiedzy i mocy. Magik wyśmiał szalonego wieśniaka, który stanął mu na drodze. Cóż miał zrobić Nekromanta? Wyssał z zaklinacza życie do cna. Chyba wędrowiec nie był prawdziwym magiem, inaczej potrafiłby się obronić. Ale nawet jeśli nieboszczyk okazał się być szarlatanem, spotkanie z nim pomogło Nekromancie poszerzyć wiedzę. W torbie trupa odnalazł kilka zwojów traktujących o magii. W większości był to okultystyczny bełkot, pełen dziwacznych metafor i symboliki mającej oszołomić czytającego… Ale między wierszami dało wyczytać co nieco przydatnych rzeczy.
Zatem garncarz gromadził okrawki wiedzy tajemnej. A potem starał się je zebrać w jakąś całość… i wykorzystać w praktyce. Medytował nad poznanymi tajemnicami, pijąc wywary z ziół wskazanych przez znachorkę, recytując półgłosem formułki przekazane przez kapłana, wpatrując się w symbole wyrysowane na zwojach zaklinacza. Czynił to tak długo, że zapadał w dziwny półsen, w czasie którego jego zmysły otwierały się na nieznane mu dotąd zjawiska… W jego uszach… Nie w uszach, wprost w umyśle… Rozbrzmiewały szepty dziwnych, nieludzkich głosów, które obiecywały mu władzę i potęgę ponad wszelkie pojmowanie… W tle słyszał niesamowitą muzykę – odczuwał ją na granicy słyszalności, jej źródło zdawało się być bardziej odległe niż najdalsze gwiazdy, ale jednocześnie każdy najdrobniejszy ton odczuwał całym swoim jestestwem… Pełną dysonansów i chaosu, ale hipnotyzującą i chwytającą za duszę…
Czasem, nocami, garncarz wymykał się na cmentarz, gdzie pod ziemią zagrzebano tysiące urn – wiele z nich stworzonych jego ręką. Rysował na cmentarnej ziemi pradawne symbole i intonował pieśń przyzwania. A potem zapadał w trans. Kiedy zaczynał słyszeć muzykę, ruszał w tan, kręcąc piruety na grobach zmarłych… I wtedy miał wrażenie, że kątem oka, pośród ciemności, dostrzega niewyraźne kształty istot, które tańczą wraz z nim… Zarysy skrzydeł, szponów… Upiornych paszczy rozwartych w krwiożerczych uśmiechach – tak strasznych, że czuł, iż gdyby patrzył na nie zbyt długo, serce stanęłoby mu ze strachu… I pięknych twarzy o rysach tak cudownych, że czuł, iż gdyby spojrzał wprost na nie, serce by mu pękło ze szczęścia.
Mężczyzna przeszedł długą drogę. Już nie był tym samym człowiekiem, co kiedyś – prostym, choć nieco zgorzkniałym i za dużo myślącym rzemieślnikiem. Stał się wyniosły i cyniczny. Korzystał ze swych mocy, aby podporządkować sobie innych. Niektórzy wciąż pamiętali o tym, co robił w czasie zarazy, niektórzy wciąż uważali, że jest wybrańcem bogów (przeciwnicy ucichli wraz ze śmiercią rzeźnika). Pewnego dnia jeden z sąsiadów przyszedł do garncarza z prośbą, aby ten spróbował pomóc mu wyleczyć skręcony nadgarstek. Chyba sam nie wierzył w to, że rzemieślnik spełni jego prośbę… Ot tak, na wszelki wypadek go poprosił, bo zależało mu, żeby móc wrócić do pracy i chwytał się wszystkiego. Garncarz dotknął zranionej dłoni sąsiada… A następnego dnia była jak nowa!
I tak Nekromanta zyskał pierwszego wyznawcę. Uzdrowiony opowiedział o cudzie swoim znajomym, którzy wkrótce udali się do garncarza, prosząc, aby pomógł im w ich problemach. I garncarz pomógł. Ludzie z osady zaczęli go traktować z wielkim szacunkiem. Już przedtem, jako osoba mająca swój udział w rytuale pogrzebowym, był traktowany jako ktoś związany ze światem duchowym… Ale teraz w oczach swoich ziomków urósł do rangi czarownika, cudotwórcy, mistyka.
Zresztą już nie lepił garnków. W swoim warsztacie zatrudnił kilku ,,wyznawców”. Oni wykonywali całą pracę, on jedynie rył na przygotowanych naczyniach tajemne symbole, które ujrzał w księgach zaklęć złupionych zabitemu zaklinaczowi. To jeszcze dodawało mu majestatu i tajemniczości.
Starał się nie rozbudzać podejrzliwości wśród kapłanów. I udawało mu się, traktowali go z dużą pobłażliwością. W tamtych czasach nie było niczego dziwnego, jeśli na przykład ojciec rodziny czy przywódca jakiejś społeczności sam odprawiał obrzędy religijne, a po świecie krążyło wielu ekstatycznych mistyków i samozwańczych proroków. Duchowni tego nie zwalczali – o ile ktoś nie nawoływał ludzi do zaprzestanie składania ofiar w ich świątyniach i płacenia dziesięciny na ich utrzymanie.
Garncarz jedynie garstce najwierniejszych i najbardziej zaufanych wyznawców zdradzał okrawki swojej wiedzy – starannie ją dawkował, na początku rzucając tylko enigmatyczne i mało znaczące uwagi, aby wybadać ich reakcje i poglądy… A kiedy widział, że są gotowi, aby przyjąć jego nauki, wtajemniczał ich w nie. Opowiadał o potężnej sile, jaką jest Śmierć. Mówił, że jest to siła dobroczynna dla tych, którzy na to zasługują – w końcu to Śmierć eliminuje słabych, aby zrobić miejsce dla tych, którzy są coś warci. Czasem sam się dziwił, jak gładko przychodziło mu formułowanie tych tez. Tak, zaiste, przeszedł drugą drogę… Rozwinął się.
Jednocześnie wykorzystując kunszt czytania i pisania, którego podstaw nauczył się od próżnego kapłana, a który rozwinął, wertując zwoje zabrane zaklinaczowi, zaczął spisywać swoją wiedzę. I tak powstały pierwsze zaczątki księgi, która została później rozwinięta przez niezliczone pokolenia nekromantów, wiedźm i czarnoksiężników. Księgi, którą dzisiaj niektórzy zwą Necronomiconem… Umarłym Prawem… Skowytem Demonów…
A inni boją się o niej w ogóle mówić.
Co warte wspomnienia, Nekromanta starał się nie wciągać swojej rodziny w te ciemne sprawki. Jego żona i syn wiedzieli, że ojciec rodziny gromadzi akolitów, podejrzewali, że wtajemnicza ich w jakieś dziwne praktyki – ale nie znali szczegółów. Paradoksalnie, choć Nekromanta nie miał wątpliwości, że podąża właściwą ścieżką, to jednak zdawał sobie sprawę, że dotyka mrocznej Pustki leżącej poza materialnym światem i współdziała z niepojętymi i groźnymi istotami, które ją zamieszkują. I nie chciał, żeby jego bliscy stykali się z tymi bytami czy choćby o nich nie wiedzieli. Wystarczało, że on brudził sobie ręce… i duszę. Oni mieli pozostać czyści. W końcu dla nich to wszystko robił.
No dobrze, w znacznej mierze dla nich.
Nadszedł dzień, kiedy Nekromanta uznał, że kilku z jego uczniów jest gotowych, aby razem z nim wziąć udział w obrzędach na cmentarzu. Zapowiedział im, że po zmroku mają się stawić na polu pogrzebowym. Pojawili się tam się wszyscy, których zaprosił. Podekscytowanymi głosami wypytywali swojego ,,mistrza”, co też zaplanował na dzisiejszą noc. Odpowiedział im, że sami zobaczą. Usiadł w kucki, a potem zaczął medytować. Uczniowie stali dookoła niego, nie rozumiejąc, co robi. Nekromanta zaczynał już słyszeć nieziemską muzykę. Machinalnym ruchem zza swojej sukni wyciągnął prostą fujarkę, a potem zaczął grać. Nie był utalentowanym muzykiem, a dźwięki, które wydobywał z instrumentu, były jedynie bladym odbiciem tych, które rozbrzmiewały w jego umyśle… Ale to wystarczyło, aby wprowadzić zgromadzonych w trans. Po chwili uczniowie krążyli dookoła swego nauczyciela w nieco nieporadnym, ale ekstatycznym tańcu. Co więcej, Nekromanta wyczuwał, że dołączają do nich jego przyjaciele z Tamtej Strony… A nawet dostrzegał pierwsze znaki ich obecności. Być może jego akolici nie byli w stanie zauważyć dziwnych kształtów rysujących się w mroku tuż obok nich… A może tak się zapamiętali w tańcu, że im one nie przeszkadzały.
Okazało się, że rytuał przeprowadzany w grupie działa jeszcze wspanialej niż odprawiany w samotności. Być może Nekromanta czerpał siłę z więzi ze swoimi akolitami… A może duchy wynagrodziły go łaskawie za to, że pozyskał nowych wyznawców?
W każdym razie mag czuł się cudownie. Wypełniało go poczucie mocy, a jego zmysły rozszerzyły się do niesamowitych granic. Słyszał każdy oddech, każde uderzenie serca wirujących wokół niego uczniów. I nie tylko ich. W jakiś niezrozumiały dla niego samego sposób postrzegał każdą żywą istotę w okolicy… Był świadom tego, że polna mysz drży ze strachu w swojej norze, zwierzęcym instynktem wyczuwając, że tuż obok jej legowiska dzieje się coś, co nie powinno mieć miejsca. Zauważał, jak ćmy i komary przecinające powietrze wokół niego gubią tory swoich lotów, oszołomione natężeniem mocy.
W dodatku postrzegał wyraźnie siłę życiową każdego z tych stworzeń. Świetliste aury otaczające i przenikające ciała jego uczniów… Mniejsze punkciki symbolizujące pomniejsze istoty… Czuł, że może czerpać z tych źródeł do woli. Sięgnął jednocześnie po życie wszystkich zwierząt i owadów w okolicy i wchłonął je niczym pijak wychylający kufel jednym haustem. Po chwili jedynymi żywymi stworzeniami w okolicy byli on i jego uczniowie (choć było to trudne, powstrzymał się przed wyssaniem ich energii… byli zbyt przydatni, by tak głupio ich poświęcać).
No tak. Były jeszcze duchy, ale ich chyba nie można było nazwać żywymi stworzeniami…
Percepcja Nekromanty wciąż się poszerzała i przyjmowała nowe aspekty… Teraz mógł się rozkoszować pełnym brzmieniem zaświatowej symfonii. Każdy jej ton wprawiał w drganie wszystkie członki jego ciała. Rozpoznawał poszczególne dźwięki i oczyma duszy widział, skąd się biorą. Gdzieś tam za morzem pośrodku buszu, wymalowany krwią wrogów szaman bił miarowo w bębny. Gdzieś tam na równinie trębacz intonował sygnał do wymarszu dla żołnierzy – Nekromanta czuł, że żaden z nich nie przeżyje tej bitwy. Gdzieś tam w innym świecie, szalony skrzypek z natchnioną twarzą i szaleństwem w oczach grał z zapamiętaniem, jako strun używając własnych żył. Gdzieś tam w piekle potępieńcy zawodzili, a demony rechotały – głosy jednych i drugich były jednakowo przepełnione cierpieniem. Gdzieś tam, w Pustce między światami błyskawice mocy trzaskały podczas astralnych sztormów.
Być może Nekromanta zatraciłby kompletnie duszę i umysł w kontemplacji niesamowitych zjawisk, które zostały mu objawione, gdyby nie to, że nagle coś zakłóciło jego trans i wyrwało z ekstazy. Błyskawicznie zawęził swoją percepcję do najbliższej okolicy. Tak, zgadzało się… W pobliżu cmentarza wyczuł dwa nowe skupiska ludzkiej siły życiowej, które nie należały do jego wyznawców… Dwóch profanów kryło się w krzakach, obserwując ceremonię! Nie można było pozwolić, żeby opowiedzieli o wszystkim ludziom z osady!
Nekromanta wyciągnął dłoń w stronę zarośli i wykrzyczał słowa rozkazu. O dziwo, demony usłuchały jego słów i pomknęły we wskazaną stronę. Krzewy zasłoniły widok, ale wrzaski dobiegające zza nich świadczyły o tym, że duchy dopadły podglądaczy. Głos jednego z nich wydał się Nekromancie znajomy… bardzo znajomy! Poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła. Natychmiast kazał demonom, aby zostawiły dwóch profanów w spokoju. Duchy nie chciały usłuchać, podniecone bólem i strachem ofiar, ale siłą swej woli zmusił je, aby poszły precz, z powrotem do Pustki i piekielnych światów, które się w niej unoszą.
Jeden z podglądaczy z pewnością przeżył. Nekromanta kątem oka zauważył uciekającą w stronę osady postać, ale nie obchodziło go to. Podobnie jak to, że jego wyznawcy, oszołomieni nagłym wyrwania z transu i przerażeni nagłą świadomością tego, w czym uczestniczyli, rozbiegli się po okolicy. Mag nie zważał na to, liczyło się tylko to, żeby jak najszybciej znaleźć umierającego w krzakach człowieka. Kiedy Nekromanta do niego dotarł, spełniły się jego najgorsze przypuszczenia.
Syn dawnego garncarza leżał w kałuży własnej krwi. Zapewne wraz z jednym ze swoich przyjaciół wymknął się, aby podejrzeć, co też robi ojciec po nocach. Towarzysz wymknął się, ale dziecko maga nie miało tyle szczęścia. Jego ciało było naznaczone czerwonymi pręgami po szponach demonów. Jego twarz miała wyraz straszliwego bólu i przerażenia. Nekromanta chciał natychmiast podjąć próbę uzdrowienia potomka, ale było za późno. Młodzieniec wydał ostatnie tchnienie i esencja jego życia zaczęła się ulatniać.
Mag jakiś czas trwał przy ciele syna. W końcu otrząsnął się z rozpaczy – nie była ona tak wielka, aby sam chciał iść w ślady swego dziecka. Dlatego musiał czym prędzej wrócić do osady i podjąć wysiłki, żeby uniknąć samosądu ze strony swych ziomków. Zapewne przyjaciel zmarłego syna już zdążył ze szczegółami im opisać straszliwe rytuały, których był świadkiem.
Kiedy Nekromanta wrócił do miasta, usłyszał jakieś głosy dobiegające z głównego placu i dojrzał światło pochodni. Wyglądało na to, że mieszkańcy już nie spali… Pewnie cała osada już wiedziała o jego mrocznej sztuce, a teraz ludzie naradzali się, co zrobić z magiem. Nie było sensu próbować z nimi rozmawiać, trzeba było uciekać. Nekromanta otulił się płaszczem mroku i przemknął uliczkami do swojego domu. Tam zastał swoją żonę – obudziła się, a teraz zaniepokojona nasłuchiwała okrzyków z oddali. Miał szczęście, że nie rozmawiała z nikim – mógł przekazać jej swoją wersję wydarzeń. Oczywiście dla jej dobra, nie chciał pomnażać jej bólu. Okłamał ją, mówiąc, że jego wrogowie podburzyli ludność przeciwko niemu. Ich syn zginął z rąk rozszalałego tłumu, a lada chwila nienawistnicy podejdą pod dom z pochodniami. Kobieta zaczęła płakać i lamentować nad losem ich ostatniego dziecka, ale Nekromancie udało się jej przemówić do rozsądku na tyle, aby zrozumiała, że muszą uciekać. Żona chciała spakować chociaż najpotrzebniejsze rzeczy, ale w tej chwili na zewnątrz dały się słyszeć wściekłe głosy ludzi idących w stronę ich domostwa. Musieli odejść natychmiast. Mag osłonił siebie i kobietę mrokiem, tak że nikt ich nie dostrzegł, kiedy uciekali z miasta.
Biegli, nie patrząc za siebie. W końcu, już nad ranem, kobieta stanęła, ciężko dysząc. Poprosiła o chwilę odpoczynku, nie była już w stanie ustać na nogach. Nekromanta zgodził się – po pierwsze dlatego, że mimo wszystko wciąż kochał swoją żonę, a po drugie dlatego, że uświadomił sobie, że sam też już pada ze zmęczenia.
Przysiedli na jakimś kamieniu. Mężczyzna zaczął się rozglądać. Uświadomił sobie, że uciekając, opuścili zamieszkane i w miarę urodzajne tereny wokół osady i teraz znajdowali się na pustkowiu… Nie wiedział, gdzie dokładnie. Wiedział za to, że są na pustyni, bez wody i jedzenia, wymęczeni po nocnym biegu, a wkrótce słońce wzejdzie wysoko i zacznie prażyć, co tylko pogorszy sytuację. Musieli znaleźć jakieś schronienie i wodopój… Ale nie byli w stanie.
Nekromanta spojrzał na żonę. Półleżała z zamkniętymi oczami, chyba przysnęła wymęczona nocnymi przeżyciami. Mag przez chwilę się wahał, ale uznał, że nie ma wyboru. Musiał zabrać żonie trochę siły życiowej, aby samemu być w stanie udać się na poszukiwanie schronienia i wody, a potem wrócić po kobietę i ją tam zaprowadzić, aby odzyskała siły. Inaczej oboje by zginęli.
Zaczął czerpać. Pomału i delikatnie, tak by nie zbudzić żony i żeby nie zrobić jej krzywdy. Czuł, jak zmęczenie znika, ale mówił sobie: ,,Jeszcze trochę, jeszcze tylko trochę… Nic się nie stanie, a muszę mieć pewność, że starczy mi sił na poszukiwania”. Czerpał, aż w końcu jego żonie pozostała tylko odrobina siły, ścisły rdzeń, który utrzymywał ją przy życiu… Nekromanta oczyma duszy postrzegał go jako pulsujący niczym serce splot energii… Nie mógł się powstrzymać, nie był w stanie. Pożarł także tę ostatnią rezerwę, wysączył siły swojej żony do cna. Pulsowanie ustało – zarówno energii, jak i prawdziwego serca – i kobieta osunęła się na ziemię.
Kiedy Nekromanta uświadomił sobie, co zrobił, wpadł w rozpacz. Uświadomił sobie, że właśnie zabił ostatnią osobę, którą kochał – i która kochała jego. Uświadomił sobie też okrutną ironię losu. Oto oddał się Śmierci, aby uchronić swoich bliskich przed nią… a w efekcie wszyscy jego bliscy zginęli z jego własnych rąk!
Ale…
Może nie wszystko było stracone?
Przecież mógł nie tylko odbierać ludziom siły, mógł też im je dawać. To działało w obie strony. Zatem… Skoro mógł uśmiercać… mógł też i wskrzeszać!
Natychmiast zaczął oddawać energię żonie. Ku jego radości – udało się! Kobieta otworzyła oczy. Nawet zaczęła się ruszać. Ale… choć wyczuwał w jej ciele oddane siły, nie wyczuwał tego pulsowania energii… Nie wyczuwał życia… A jej otwarte oczy patrzyły pusto i bezmyślnie.
Może i był w stanie przywrócić swojej zmarłej żonie jej energię życiową… Ale to coś ulotnego, co nazywamy ,,duszą” bądź ,,umysłem” odeszło bezpowrotnie. Jego ukochana była zaledwie bezmyślną kukłą. Nie była żywa. Była co najwyżej… nieumarła.
Mag wstał i zaczął iść szybkim krokiem, byle dalej od tego plugastwa, w jakie zamienił żonę. Usłyszał kroki. Odwrócił się. Kobieta szła za nim, powolnym, niezdarnym krokiem, patrząc tępo przed siebie.
,,Odejdź! Zostaw mnie!” – wrzasnął. Nieumarła wykonała powolny zwrot w tył, a potem zaczęła się od niego oddalać. Potknęła się na kamieniu, nieomal wywracając, ale kontynuowała marsz, wiernie wykonując rozkazy swojego… męża? Pana? Twórcy?
,,Jesteś odpowiedzialny za to, co stworzyłeś” – przemknęło przez myśl Nekromancie.
,,Wracaj” – powiedział. Kobieta odwróciła się w jego stronę. Wyszedł na jej spotkanie. Kiedy stanął przed nią, położył jej ręce na ramionach. Chwilę tak trwali. W końcu Nekromanta wybuchnął śmiechem. Rechotał histerycznie, jakby chciał wypluć własne płuca, rechotał tak, że wszystkie szakale kuliły się w swoich norach ze strachu. Żona stała, spokojna spokojem danym przez Śmierć, a w jej szklistych oczach mężczyzna odnalazł akceptację dla swoich planów.
,,Chodź, kochana! Wracamy do domu!” – krzyknął, a potem w porywie wycisnął pocałunek na zimnych ustach kobiety. Wciąż się śmiejąc, ruszył w stronę osady, a jego nieumarła towarzyszka wiernie szła krok w krok za nim.
Cóż tak bawiło byłego garncarza?
Dlaczego stał się Nekromantą? Bo konieczność robienia urn pogrzebowych natchnęła go niewesołymi myślami, które doprowadziły go do paktu ze Śmiercią. A dlaczego musiał robić urny? Bo jego ziomkowie wierzyli, że kremowanie zmarłych uchroni ich przed żywymi trupami.
Cóż, już niedługo ich najgorsze lęki przybiorą realne kształty.
,,Już niedługo będziesz miała towarzystwo, kochanie! Wiele sług… A kto wie, może nawet uda mi się sprawić, że nasi synkowie powrócą… Co prawda jeden z nich już nieco przegnił, ale czego się nie robi z miłości?” – krzyknął Nekromanta. A potem, w nagłym przebłysku, wygłosił słowa, które miały stać się credo wszystkich nekromantów, aż po krańce czasów, aż świat sczeźnie i powróci do Pustki, z której powstał:
,,Życie ze śmierci wyrasta. Życie śmiercią się karmi. Życie ku śmierci podąża”.
Dzisiaj opowiem wam o nekromancie… Nie o jakimś nekromancie, tylko o TYM Nekromancie… O tym, który jako pierwszy zawarł pakt ze Śmiercią, który jako pierwszy poznał jej mroczne tajemnice, który ułożył wyznanie wiary pradawnego bractwa cmentarnych czarnoksiężników….
Ale zacznijmy od początku.
Wieki temu… Nie, więcej niż wieki, tysiące lat temu – trudno powiedzieć, jak dawno, bo nie istnieją kroniki tak stare, aby sięgały tamtych czasów… W pewnym kraju na Wschodzie – nazwa owej krainy, miano ludu, który ją zamieszkiwał, język jakim ów lud przemawiał, nazwy miast, które zamieszkiwał – to wszystko zaginęło w mrokach niepamięci…
A zatem, jak powiadam, tysiące lat temu, w pewnym kraju na Wschodzie, żył sobie człowiek. Prosty rzemieślnik, wyrabiał garnki z gliny. Nie można było go nazwać bogaczem, ale z pewnością nie był biedny. Ot, zarabiał tyle, aby zapewnić sobie samemu, swojej żonie i dwóm synom przyzwoity byt. A nawet od czasu do czasu mógł pozwolić sobie na drobne przyjemności, jak dzban wina do obiadu czy drobna błyskotka dla swojej ukochanej…
Ale, choć jego żona była piękna i gospodarna, a synowie zdrowi i silni, to ów człowiek był głęboko nieszczęśliwy. Jak była tego przyczyna? Jego zawód.
Po pierwsze, kiedy człowiek siedzi przy kole garncarskim i wykonuje monotonne, znane na pamięć ruchy, nierzadko robi to mimochodem, podczas gdy jego umysł jest zatopiony w rozmyślaniach.
Po drugie, życie i praca garncarza dostarczały mu wiele materiałów do rozmyślań niezbyt wesołych.
Ale zanim przejdę dalej, powinniście coś wiedzieć. Otóż lud, pośród którego mieszkał ów człowiek, żył w strachu przed upiorami, żywymi trupami, które chodzą po ziemi, by nękać żyjących (o ironio, naród ten obawiał się nieumarłych w czasach, kiedy jeszcze nie było żadnego nekromanty, który by ich mógł przywołać zza grobu…). Dlatego też nie grzebał zwłok, jak my to robimy dzisiaj. Ciało wędrowało na stos z suchego drewna, który podpalali kapłani. Stos płonął tak długo, aż z nieboszczyka pozostawał tylko popiół, a w tym czasie zgromadzona rodzina wysławiała zasługi zmarłego i wznosiła lament. Rytuał pożegnania miał zapewnić, że umarły nie będzie się mścił na żyjących, a unicestwienie ciała miało mu to uniemożliwić, gdyby sam obrządek nie wystarczył. Gdy ogień wygasał, kapłani zbierali prochy i wsypywali do glinianej urny, którą potem zakopywano w ziemi.
A trzeba nam pamiętać, że przyszły Nekromanta zajmował się obróbką gliny. Ale, jak już wiecie, jego wyroby nie służyły tylko do przechowywania wina, piwa, wody czy mleka… Były również miejscem spoczynku zmarłych członków jego społeczności. Zatem Nekromanta był nie tylko zwykłym garncarzem, ale i po trosze grabarzem. Za każdym razem, kiedy ktoś zmarł, rodzina nieszczęśnika przychodziła do garncarskiego warsztatu, aby zamówić nowe naczynie, w którym miały zostać umieszczone prochy. Dlatego też rzemieślnik był świadom każdego zgonu następującego w okolicy.
Na początku ów człowiek odczuwał pewną dumę z ważnej roli, jaką pełnił w społeczeństwie. Wszak zapewniał duszom zmarłych spokojny odpoczynek, stał na straży granicy między światem żywych a zaświatami…Miał w tym swój udział na równi z kapłanami – wszak wiedzieli oni, jakie modlitwy odmawiać w czasie pogrzebu, ale sami nie potrafili tworzyć urn, które były co najmniej tak samo ważne jak zanoszone przez nich modły.
Nierzadko zdarzało się, że garncarz szedł na pogrzeb, aby patrzeć, jak to, co pozostało z doczesnej powłoki zmarłego trafia do urny. Ciało człowieka, całe ziemskie życie, na koniec mieściło się w naczyniu, które sporządziły jego dłonie…
Tak, na początku ta refleksja była dla rzemieślnika przyczyną dumy. Był wtedy młody i głupi. Ale z czasem myśl, że każdy, prędzej czy później, stanie się tylko kupką popiołów zamkniętą w urnie zakopanej w ziemi, stała się dla niego powodem niepokoju i zgorzknienia.
Każdy umierał. Każdy. Nie było odwrotu. Ta myśl nie opuszczała przyszłego Nekromanty we dnie i w nocy. Kiedy gładził włosy i skórę swojej żony, nie potrafił się tym rozkoszować – cały czas myślał o tym, że jej piękno pewnego dnia zacznie znikać, gdy nadejdzie nieubłagana starość, aż całkiem zniknie, gdy nadejdzie nieuchronna śmierć. Patrząc na swych synów, pełnych radości życia i sił, nie potrafił być z nich dumnym – cały czas myślał o tym, że ich młodość była zaledwie odroczeniem wyroku. Lepiąc kolejną urnę, nie potrafił cieszyć się z przyszłego zarobku – cały czas myślał o tym, że pewnego dnia ktoś do takiego naczynia wsypie prochy jego i jego bliskich. Kiedy kładł się spać, myślał o tym, jak sen jest podobny do śmierci, a kiedy budził się rano, myślał o tym, jak bezsensowne jest wstawanie z łóżka – przecież wszystko, co robił było tylko igraszką w obliczu tego, co musiało nadejść. Równie dobrze mógłby leżeć i czekać, aż umrze.
I tak myśl o śmierci zaprawiła goryczą każdą chwilę życia garncarza. Wznosił do bogów modły, aby zesłali mu ukojenie, ale bogowie pozostawali niemi. Zresztą, jakiż sens miała modlitwa, choć ponoć Potęgi mieszały się do ludzkich spraw i życia, to czy ktoś słyszał o tym, aby bogowie kogoś wybawili od nieuchronnego losu wszystkich istot, od śmierci? Nie, jak widać, nawet oni byli wobec niej bezsilni. A może w ogóle nie istnieli? Przecież na własne oczy ich nie widział.
Ale… Nawet jeśli bogowie nie istnieli, to przecież istniała inna siła rządząca wszechświatem. Przemożna, wszechpotężna… Nie można było w nią wątpić, wszak każdego dnia okazywała swoją władzę. Jedyny pewnik w całym tym chaosie. Była to sama śmierć.
I tak Nekromanta przestał się modlić do bogów, a zaczął zanosić błagania do Śmierci.
I tym razem został wysłuchany.
Cóż się tak naprawdę wtedy stało? Współcześni nekromanci różnie powiadają.
Jedni mówią: „Owszem, istnieje coś takiego jak Bóg Śmierci, Straszliwy, wszechwładna istota, spod której ręki nikt się nie wymknie. Gdzieś tam, poza zasłoną materii, skryta głęboko w niedostępnych, pierwotnych warstwach przedwiecznego Chaosu spoczywa i obserwuje świat i śmiertelników, swoich poddanych… A czasem, gdy jej wzrok spoczywa na obiecującej istocie, czyni ją swoim prorokiem… Któż pojmie Jej zamysły?”
Inni kręcą głowami, odpowiadając: „Nie, Śmierć nie jest bóstwem. Jest czymś więcej. Jest podstawową mocą we Wszechświecie, jest podstawową naturą wszystkiego, co istnieje, jest siłą, która napędza szprychy Wielkiego Koła… Można próbować się jej przeciwstawić, ale po co? Nic to nie da. Nie można też pozyskać jej łaski. Ale… Tak jak statek, który płynie z prądem, który ustawia się tak, żeby wiatr dął w jego żagle, pruje bez przeszkód fale, tak ty możesz podążać za tą wielką mocą, jaką jest Śmierć… A wtedy jej siła stanie się twoją siłą, a prądy życia traconego przez innych popłyną wprost do twej duszy”.
Tak czy inaczej, w życiu Nekromanty zaszły wielkie zmiany. Z początku ich nie zauważał, aż pewnego dnia przypadkiem pojął, którędy wiedzie droga do realizacji jego marzeń. Żona poprosiła go, aby kupił kozę, tak aby ich rodzina miała codziennie świeże mleko. Nekromanta udał się do pobliskiego gospodarstwa, gdzie wymienił świeżo wypalone garnki na zwierzę. Prowadził kozę na w stronę swojego domu. W pewnej chwili stworzenie stanęło. Nie pomagało szarpanie postronka, nie pomagały krzyki, koza ani myślała się ruszyć, tylko stała i beczała. Widząc, że jego próby nie przynoszą rezultatów, pełen złości Nekromanta siadł na pobliskim kamieniu.
„Przeklęte bydlę!” – warknął pod adresem nieposłusznej kozy. ,,Życie jest takie krótkie, a przez ciebie tracę jego kawał na głupią szarpaninę!” – mruczał, wyładowując na zwierzęciu cały swój żal do świata. Co? Nic nie powiesz? Może jakoś byś mi wynagrodziła stracony czas, STRACONE ŻYCIE!” – wrzasnął, wyciągając rękę w stronę kozy. Niespodziewanie zwierzę, które do tej pory pozostawało nieczułe na wyrzuty, zabeczało rozpaczliwie, dużo głośniej niż do tej pory i cofnęło się parę kroków.
Jednocześnie Nekromanta poczuł… siłę. Zmęczenie zniknęło. Czuł się rześki, jakby dopiero wstał z łóżka. To uczucie było tak nagłe, że mężczyźnie zdało się podejrzane. A jego podejrzenia szły w określonym kierunku…
,,No, już spokojnie, chodź tutaj, nie zrobię ci krzywdy…” – starał się nadać swojemu głosowi kojące i uspokajające brzmienie, kiedy zbliżał się do przerażonej kozy. W końcu wpił swoje palce w jej sierść.
,,No, oddaj mi trochę swojego życia, kózko…” – wymruczał. Starał się wyobrazić sobie, jak siła przepływa z ciała zwierzęcia do jego własnego. I faktycznie, im dłużej to robił, tym lepiej się czuł. Energia go rozpierała. Powiedzieć, że czuł się wypoczęty, to mało… Teraz czuł się, jakby ubyło mu lat! Tak, wiedział, że nie do końca tak jest… Nie młodniał… Ale może… Może gdyby bardziej się postarał… Udałoby mu się to!
W tej chwili uświadomił sobie, że biedna koza ledwo stoi na nogach, drży i pojękuję cicho. Oderwał od niej swoje dłonie. Przecież nie chciał uśmiercić zwierzęcia.
,,Nie bój się, kózko… Po prostu oprócz mleka będziesz mi dawać też coś dużo cenniejszego” – powiedział. Tym razem w jego głosie było czuć sympatię – w końcu to zwierzę dało mu nadzieję na przezwyciężenie lęków.
Od tej pory Nekromanta regularnie karmił się siłą życiową kozy, starając się czerpać tyle, aby jej nie uśmiercić. Zresztą nie była jego jedyną ,,karmicielką”. Garncarz stał się stałym bywalcem targów bydła. Można było go zauważyć, jak chodził od jednego zwierzęcia do drugiego, od czasu do poklepując szczególnie dorodną sztukę, aby sprawdzić jej tłuszcz i mięśnie. Co ciekawe, nigdy żadnej nie kupował.
Pewnego dnia Nekromanta pomyślał: ,,Skoro mogę odbierać, to może mogę też dawać?”. Zaczął przeprowadzać próby. Część sił, które odbierał zwierzętom, zatrzymywał dla siebie, część przesyłał żonie i dzieciom. Działało.
Dla garncarza nastały dobre dni. Owszem, nie znalazł jeszcze sposobu na uniknięcie zgonu, ale wreszcie zyskał nadzieję, że to możliwe! Wystarczyło, żeby co jakiś czas wypełniał swoje ciało odebraną siłą życiową. Co więcej, mógł nią karmić także swoich bliskich!
Garncarz radował się z tego, że jego żona jest zawsze pełna sił i wypoczęta, że obdarowana nowym życiem staje się jeszcze piękniejsza, pełna energii i radości. Radował się, że jego synowie stają się zdrowsi i mocniejsi od wszystkich innych młodzieńców, że przodują pośród rówieśników. Radował się, kiedy pracował, a jego ręce się nie męczyły. Z radością szedł spać, wiedząc, że zbudzi się rześki i wypoczęty, z radością wstawał, wiedząc, że dzięki jego nowym mocom tak wiele będzie w stanie dziś zdziałać.
Miał nadzieję, że tak będzie zawsze.
Doskonale wiedział, komu należały się podziękowania za te zmiany. Och, tak, wciąż udawał, że oddaje cześć bogom, aby uniknąć potępienia ze strony swych ziomków. Ale dla niemych, bezsilnych bóstw miał tylko bezgłośne ruchy warg, podczas kiedy w trakcie każdej modlitwy w głębi serca śpiewał pełne wdzięczności hymny na cześć Śmierci, która raczyła odsunąć od niego swoją karzącą rękę.
Nadszedł dzień, kiedy jego nowa wiara została wystawiona na próbę. Siedział w swoim warsztacie, spokojnie szykując kolejną partię garnków go wypalenia. Pogwizdywał przy pracy – czemu miałby tego nie robić? Wszystko układało się doskonale.
Nagle usłyszał jakieś krzyki. Wyszedł przed dom, aby sprawdzić, co się dzieje. Jakie było jego przerażenie, kiedy zobaczył swojego syna niesionego na rękach przez przyjaciół. Szmata zawiązana na jego głowie była przesiąknięta krwią. Wchodząc na pobliskie skały, spadł i uderzył się w skroń.
Przyjaciele zanieśli nieprzytomnego młodzieńca do domu rodziny garncarza i ułożyli na łóżku. Przyszedł kapłan, ale jedyne, co był w stanie zrobić, to pomachać kadzielnicą nad chłopakiem i wyrecytować parę formułek. Przyszła znachorka, ale jedyne, co była w stanie zrobić, to nasączyć opatrunek naparem z ziół – bo ranny nie byłby w stanie go przełknąć. Matka i brat nieprzytomnego czuwali przy jego łożu, ale jedyne, co byli w stanie zrobić, to płakać i lamentować.
W tym czasie garncarz szukał sposobu, aby NAPRAWDĘ pomóc swojemu dziecku. Potrafił wyczuć, jak siły życiowe opuszczają jego ciało niczym krew sącząca się z rany. Próbował uzupełnić ubytki swoimi własnymi, ale bez skutku – to było niczym próba napełnienia przeciekającego wiadra za pomocą wody przelewanej maleńkim durszlakiem.
Mężczyznę ogarnęła rozpacz. Cóż z tego, że był w stanie uchronić siebie i rodzinę przed starością i ubytkiem sił, skoro wciąż mogli umrzeć na skutek zwykłego nieszczęśliwego wypadku? Wyzwolenie od strachu przed śmiercią było tylko mrzonką…
Nagle garncarz zrozumiał, że musi za jednym zamachem podarować synowi tyle sił, aby jego ciało było w stanie ozdrowieć, zanim znowu je utraci. Jednocześnie Nekromanta czuł, że nie jest w stanie tego zrobić. Oddał już zbyt wiele, gdyby teraz próbował przekazać dziecku resztę, sam by umarł, a rannemu nie pomógł. Potrzebował więcej sił…
Czym prędzej pobiegł przed dom, gdzie przywiązana do słupka stała koza. Wczepił swoje palce w jej sierść niczym jastrząb zatapiający szpony w ciele ofiary, a potem zaczął czerpać. I nie przestał nawet, kiedy zwierzę padło trupem, czerpał, aż wycisnął ostatnie ,,krople” energii, tak, że trup kozy stał się wyschniętym, rozpadającym w proch zewłokiem. Potem wrócił do domu.
Była już noc. Jego żonę i drugiego syna, zmęczonych czuwaniem przy rannym, zmorzył sen. Garncarz nachylił się nad nieprzytomnym, a potem delikatnie dotknął jego głowy tuż obok rany. Zamknął oczy, wziął głęboki oddech, a potem zaczął oddawać swojemu synowi zgromadzone siły. Po chwili zaczęło to przynosić skutki. Oczywiście garncarz nie był wykształconym lekarzem, nie znał zasad działania ludzkiego organizmu, ale dzięki swojej władzy nad energią życiową wyczuwał instynktownie, co się dzieje. Ciało, które dostało tak wielkie wzmocnienie, zaczynało walczyć ze zdwojoną siłą. Czuł, jak organizm jego syna zaczyna wytwarzać nową krew, aby uzupełnić ubytki, czuł, jak rana na głowie zaczyna się pomału goić, a kości – zrastać. Nie był to proces natychmiastowy, ale krok w dobrym kierunku. Kiedy garncarz oderwał dłoń od głowy dziecka, wiedział, że ono przeżyje.
Wyszedł na dwór, zakopać kozie truchło. Jego widok mógł wzbudzić czyjąś podejrzliwość. Garncarz nie miał wyrzutów sumienia. Skoro zabijano zwierzęta, aby jeść ich mięso, czyż tym bardziej usprawiedliwione nie było poświęcenie życia bydlęcia, aby uratować własnego syna?
Tym niemniej Nekromanta przekroczył pewną granicę. Po raz pierwszy zabił za pomocą magii. Nie przywiązywał do tego wagi, zwłaszcza w obliczu radości, jaką cała rodzina odczuwała następnego dnia rano, kiedy ranny otworzył oczy i słabym głosem zapytał, co się stało… Ale, patrząc z perspektywy tego, co stało się później, był to pierwszy krok w ciemność.
Mijały kolejne dni, a garncarz był jeszcze szczęśliwszy niż przedtem. Bo teraz wiedział, że jest w stanie uchronić swoją rodzinę przed każdym zagrożeniem. O ile znajdzie odpowiednie źródło mocy…
Oczywiście to nie koniec tej historii. Do krainy zawitała zaraza. Ludzie marli dziesiątkami. Było tak wiele trupów, że nawet nie dbano o godny pochówek zgodnie z rytuałem – rzucano ciała na kupę, aby płonęły razem, a potem popioły zsypywano do zbiorowego grobu. Na ulicach leżeli umierający, pokryci ohydnymi wrzodami. Ich bliscy wyrzucali ich z domów, w nadziei, że w ten sposób sami uchronią się przed zarażeniem. Kapłani krążyli pomiędzy domami, śpiewając pieśni i wymachując swoimi kadzielnicami. Akurat tutaj powiedzenie ,,Pomogło to jak umarłemu kadzidło” doskonale pasowało.
Rzecz jasna, podczas gdy Śmierć zbierała tak obfite żniwo, jej wybraniec unikał straszliwego losu. Ale nie bez kosztów. Dzień w dzień, bez przerwy garncarz musiał pompować energię do swojego ciała i ciał swoich bliskich, tak aby w każdej chwili miały siłę na odpieranie ataków choroby. Wysysanie życia ze zwierząt nie wystarczało… Musiał zdobyć nowe, lepsze źródło mocy. Na szczęście na ulicach było tego pełno…
Garncarz stał się prawdziwym aniołem miłosierdzia. Chodził od jednego chorego leżącego na bruku do drugiego, nachylając się nad każdym z nich. Każdemu szeptał dobre słowo, każdego gładził po głowie… Każdy z nich umierał szybko i bezboleśnie. Jak się pewnie domyślacie, każdemu z nich Nekromanta pomagał przenieść się na tamten świat.
Garncarz nie miał wyrzutów sumienia. Ci ludzie i tak umierali. Ich siła życiowa sama by się ulotniła, gdyby jej nie wyssał. Nie pozwalał, aby się marnowała. Cóż znaczy skrócenie życia umierającemu o parę godzin w zamian za możliwość zapewnienia długiego i zdrowego życia własnej rodzinie? W dodatku skracał im cierpienia. Nie robił niczego złego.
Tym niemniej, nekromanta przekroczył pewną granicę. Zaczął zabijać ludzi za pomocą magii. A chociaż jedynie poświęcał życie tych, którzy musieli umrzeć, aby uratować tych, którzy mieli szansę, to z późniejszej perspektywy był to kolejny krok w ciemność.
Pomiędzy jego ziomkami rozniosły się wieści o człowieku, który przechadza się pomiędzy chorymi i umierającymi, niosąc im ukojenie w chwili śmierci, podczas gdy jego samego zaraza nie tyka. Niektórzy zaczęli przebąkiwać coś o ,,wybranym przez bogów”. Garncarz nie zwracał na to uwagi. Miał inne sprawy na głowie.
Choć czerpał moc na prawo i lewo, zdawał sobie sprawę, że długo tak nie wytrzyma. Nie był w stanie bez przerwy umacniać wszystkich członków swojej rodziny, dzień w dzień odsuwać od każdego z nich groźbę rozwoju choroby. Zrozumiał, że jeśli będzie robił to dalej, sam opadnie z sił, ulegnie chorobie… A kto wtedy ocali jego rodzinę? Nie mógł próbować ratować wszystkich, jeśli chciał uratować kogokolwiek. Musiał podjąć decyzję, kogo poświęcić.
Jego wybór padł na młodszego syna. Był słabszy od brata. No i… mniej go kochał. Nie, nie to, żeby w ogóle go nie obchodził. Z ciężkim sercem przeznaczył go na śmierć. Ale kogoś musiał.
Po prostu przestał udzielać mu siły życiowej. W ciągu paru dni u młodszej z jego latorośli pojawiły się pierwsze plamy na skórze. Wkrótce syn był w stanie jedynie zwijać się z bólu i jęczeć. Serce krajało się garncarzowi w piersiach, kiedy na to patrzył… Ale wiedział, że to konieczne.
Nadeszła chwila, kiedy żona Nekromanty i jego starszy syn wyszli z domu, żeby zdobyć coś do jedzenia. On sam miał zostać z chorym, aby go doglądać. Siedział tuż obok jego łoża, gotów, aby w razie potrzeby podać mu wodę czy usłużyć w inny sposób. Co prawda, nie było to konieczne… Umierający zapadł w niespokojny sen, chyba nawiedzały go majaki, bo cicho pojękiwał. Garncarz usiadł tuż obok. Patrząc na pokrytą znakami choroby twarz syna, zaczął ponownie odczuwać wyrzuty sumienia. A może zbyt pochopnie skazał go na śmierć? Może jednak byłby w stanie utrzymać przy życiu całą rodzinę?
Kiedy tak rozmyślał, nagle jego potomek otworzył oczy i spojrzał na swego ojca. Rozchylił też spierzchnięte usta i wyszeptał głosem pełnym cierpienia i rozpaczy ,,Pomóż mi, ojcze!”.
I ojciec pomógł mu, jak mógł. Zbyt późno było na zmianę planów, na próby uleczenia syna, choroba poczyniła w jego ciele zbyt duże spustoszenie. Jedynym, co mógł zrobić było skrócenie jego cierpień…
Nekromanta zaczął wysysać ze swojego potomka życie. Młodzieniec był tak słaby, że już po chwili stracił przytomność i nie odzyskał jej aż do śmierci.
Kilka dni później zaraza się zakończyła. Choć tak wielu mieszkańców krainy zginęło straszną śmiercią, tym, którzy przeżyli, udało się podnieść z tej klęski.
Ludzie zapamiętali to, jak garncarz doglądał chorych na ulicach, podczas gdy sam nie ulegał chorobie. Co prawda nikogo z tych biedaków nie uleczył, ale i tak wielu ludzi uważało, że jest człowiekiem ,,dotkniętym przez bogów”. Niektórzy przebąkiwali, że raczej przez demony niż bogów… Ofiarował złym duchom swego syna w zamian za własne życie, mówili. Nagle okazało się, że garncarz był na językach wszystkich. Niestety, jego przeciwnicy stawali się coraz liczniejsi… i coraz głośniejsi. Dużo głośniejsi niż ci, którzy uważali go za obdarzonego łaską przez bogów. No cóż, zawsze kiedy na jakąś społeczność spadają dotkliwe klęski, ludzie są chętni do szukania kozła ofiarnego…
Garncarz zrozumiał, że musi coś z tym zrobić, jeśli nie chce doczekać dnia, kiedy histeria stanie się tak silna, że ktoś podłoży nocą ogień pod jego dom… Wybrał kilku prowodyrów, a potem zaczął nad nimi ,,pracować”… Systematycznie wysysał z nich siły życiowe tak, że stali się apatyczni i ospali… Stracili ochotę do podburzania tłumu przeciwko niemu. Prócz jednego z nich, miejscowego rzeźnika. Pełen zawiści mężczyzna wciąż rozgłaszał plotki na temat garncarza. Nekromanta zrozumiał, że musi uciszyć go na dobre. W owym czasie nauczył się już wysysać życie na odległość. Pewnego dnia, kiedy rzeźnik przechadzał się w południe pomiędzy kramami rozstawionymi na targowisku, nagle padł na ziemię. Gdy inni podbiegli, aby sprawdzić, co się stało, okazało się, że mężczyzna był martwy. Nikogo to nie zdziwiło. Stary tłuścioch nie cieszył się najlepszym zdrowiem, a to był parny i słoneczny dzień… Takie rzeczy się zdarzają.
Kiedy rzeźnik umarł, przeciwnicy garncarza, pozbawieni prowodyra, ucichli. Atmosfera zdecydowanie się polepszyła. Nekromanta nie uważał, żeby zrobił coś złego. Ofiara była głupkiem i zawistnikiem… Co gorsza, jej głupota i zawiść stwarzały niebezpieczeństwo. Świat stał się lepszym miejscem po śmierci rzeźnika.
Tym niemniej, Nekromanta przekroczył pewną granicę. Po raz pierwszy zabił człowieka, który nie był skazany na śmierć, którego sam wybrał na ofiarę. A chociaż garncarz był przekonany, że zabił osobnika zbędnego czy wręcz szkodliwego, to z późniejszej perspektywy był to jego finalny krok w ciemność…
Od tej pory zdarzało mu się uśmiercać tych, którzy stanęli mu na drodze – pijaka, który napastował jego żonę, skąpego bogacza, który nie miał zamiaru mu zapłacić za nową wazę, wyniosłego wojownika, który spojrzał na niego z pogardą… Człowieka, który chciał założyć konkurencyjny warsztat garncarski.
Jednocześnie zwiększał swoją wiedzę i moc. Kiedy zrozumiał, jaką broń dostał w swoje ręce, zapragnął jeszcze bardziej ją wzmocnić. Chciwie chłonął wszelkie okruchy wiedzy, które był w stanie zdobyć.
Odwiedzał starą znachorkę w jej chatce, przynosząc wino. Kiedy staruszka sobie popiła, wdzięczna za dar i rozochocona trunkiem, snuła mu opowieści o dobrych i złych duchach i o tym, jak pozyskiwać sobie ich przychylność.
Od dawna miał pewne kontakty z kastą kapłanów, dzięki swojej pracy dostarczyciela urn pogrzebowych. Znalazł pewnego duchownego, mądrego, choć próżnego człowieka. Udawał przed nim prostaczka, oszołomionego tym, że może obcować z tak wielkim mędrcem i ciekawego jego wiedzy (to ostatnie akurat nie było udawane). A kapłan protekcjonalnym głosem wprowadzał go w tajniki swojej sztuki – mówił, jak poznać, kiedy gwiazdy są we właściwym położeniu i zasłona między światami staje się cienka. Opowiadał o bogach i zaświatach. Uczył podstaw pisma. Zapewne był przekonany, że garncarz nic z tego nie zrozumie, ot, niech pokorny kmiotek ma przyjemność ze słuchania opowieści mędrca… I niech czuje respekt przed jego mądrością.
Pewnego dnia do osady zawitał człowiek, który mienił się wędrownym wróżbitą i zaklinaczem. Przez parę dni wypędzał złe duchy, sprzedawał amulety i wróżył z ręki. Potem ruszył w dalszą podróż. Garncarz zaczekał na niego w pobliskim wąwozie. Wyszedł na spotkanie zaklinaczowi. Zaproponował mu, żeby wspólnie szukali wiedzy i mocy. Magik wyśmiał szalonego wieśniaka, który stanął mu na drodze. Cóż miał zrobić Nekromanta? Wyssał z zaklinacza życie do cna. Chyba wędrowiec nie był prawdziwym magiem, inaczej potrafiłby się obronić. Ale nawet jeśli nieboszczyk okazał się być szarlatanem, spotkanie z nim pomogło Nekromancie poszerzyć wiedzę. W torbie trupa odnalazł kilka zwojów traktujących o magii. W większości był to okultystyczny bełkot, pełen dziwacznych metafor i symboliki mającej oszołomić czytającego… Ale między wierszami dało wyczytać co nieco przydatnych rzeczy.
Zatem garncarz gromadził okrawki wiedzy tajemnej. A potem starał się je zebrać w jakąś całość… i wykorzystać w praktyce. Medytował nad poznanymi tajemnicami, pijąc wywary z ziół wskazanych przez znachorkę, recytując półgłosem formułki przekazane przez kapłana, wpatrując się w symbole wyrysowane na zwojach zaklinacza. Czynił to tak długo, że zapadał w dziwny półsen, w czasie którego jego zmysły otwierały się na nieznane mu dotąd zjawiska… W jego uszach… Nie w uszach, wprost w umyśle… Rozbrzmiewały szepty dziwnych, nieludzkich głosów, które obiecywały mu władzę i potęgę ponad wszelkie pojmowanie… W tle słyszał niesamowitą muzykę – odczuwał ją na granicy słyszalności, jej źródło zdawało się być bardziej odległe niż najdalsze gwiazdy, ale jednocześnie każdy najdrobniejszy ton odczuwał całym swoim jestestwem… Pełną dysonansów i chaosu, ale hipnotyzującą i chwytającą za duszę…
Czasem, nocami, garncarz wymykał się na cmentarz, gdzie pod ziemią zagrzebano tysiące urn – wiele z nich stworzonych jego ręką. Rysował na cmentarnej ziemi pradawne symbole i intonował pieśń przyzwania. A potem zapadał w trans. Kiedy zaczynał słyszeć muzykę, ruszał w tan, kręcąc piruety na grobach zmarłych… I wtedy miał wrażenie, że kątem oka, pośród ciemności, dostrzega niewyraźne kształty istot, które tańczą wraz z nim… Zarysy skrzydeł, szponów… Upiornych paszczy rozwartych w krwiożerczych uśmiechach – tak strasznych, że czuł, iż gdyby patrzył na nie zbyt długo, serce stanęłoby mu ze strachu… I pięknych twarzy o rysach tak cudownych, że czuł, iż gdyby spojrzał wprost na nie, serce by mu pękło ze szczęścia.
Mężczyzna przeszedł długą drogę. Już nie był tym samym człowiekiem, co kiedyś – prostym, choć nieco zgorzkniałym i za dużo myślącym rzemieślnikiem. Stał się wyniosły i cyniczny. Korzystał ze swych mocy, aby podporządkować sobie innych. Niektórzy wciąż pamiętali o tym, co robił w czasie zarazy, niektórzy wciąż uważali, że jest wybrańcem bogów (przeciwnicy ucichli wraz ze śmiercią rzeźnika). Pewnego dnia jeden z sąsiadów przyszedł do garncarza z prośbą, aby ten spróbował pomóc mu wyleczyć skręcony nadgarstek. Chyba sam nie wierzył w to, że rzemieślnik spełni jego prośbę… Ot tak, na wszelki wypadek go poprosił, bo zależało mu, żeby móc wrócić do pracy i chwytał się wszystkiego. Garncarz dotknął zranionej dłoni sąsiada… A następnego dnia była jak nowa!
I tak Nekromanta zyskał pierwszego wyznawcę. Uzdrowiony opowiedział o cudzie swoim znajomym, którzy wkrótce udali się do garncarza, prosząc, aby pomógł im w ich problemach. I garncarz pomógł. Ludzie z osady zaczęli go traktować z wielkim szacunkiem. Już przedtem, jako osoba mająca swój udział w rytuale pogrzebowym, był traktowany jako ktoś związany ze światem duchowym… Ale teraz w oczach swoich ziomków urósł do rangi czarownika, cudotwórcy, mistyka.
Zresztą już nie lepił garnków. W swoim warsztacie zatrudnił kilku ,,wyznawców”. Oni wykonywali całą pracę, on jedynie rył na przygotowanych naczyniach tajemne symbole, które ujrzał w księgach zaklęć złupionych zabitemu zaklinaczowi. To jeszcze dodawało mu majestatu i tajemniczości.
Starał się nie rozbudzać podejrzliwości wśród kapłanów. I udawało mu się, traktowali go z dużą pobłażliwością. W tamtych czasach nie było niczego dziwnego, jeśli na przykład ojciec rodziny czy przywódca jakiejś społeczności sam odprawiał obrzędy religijne, a po świecie krążyło wielu ekstatycznych mistyków i samozwańczych proroków. Duchowni tego nie zwalczali – o ile ktoś nie nawoływał ludzi do zaprzestanie składania ofiar w ich świątyniach i płacenia dziesięciny na ich utrzymanie.
Garncarz jedynie garstce najwierniejszych i najbardziej zaufanych wyznawców zdradzał okrawki swojej wiedzy – starannie ją dawkował, na początku rzucając tylko enigmatyczne i mało znaczące uwagi, aby wybadać ich reakcje i poglądy… A kiedy widział, że są gotowi, aby przyjąć jego nauki, wtajemniczał ich w nie. Opowiadał o potężnej sile, jaką jest Śmierć. Mówił, że jest to siła dobroczynna dla tych, którzy na to zasługują – w końcu to Śmierć eliminuje słabych, aby zrobić miejsce dla tych, którzy są coś warci. Czasem sam się dziwił, jak gładko przychodziło mu formułowanie tych tez. Tak, zaiste, przeszedł drugą drogę… Rozwinął się.
Jednocześnie wykorzystując kunszt czytania i pisania, którego podstaw nauczył się od próżnego kapłana, a który rozwinął, wertując zwoje zabrane zaklinaczowi, zaczął spisywać swoją wiedzę. I tak powstały pierwsze zaczątki księgi, która została później rozwinięta przez niezliczone pokolenia nekromantów, wiedźm i czarnoksiężników. Księgi, którą dzisiaj niektórzy zwą Necronomiconem… Umarłym Prawem… Skowytem Demonów…
A inni boją się o niej w ogóle mówić.
Co warte wspomnienia, Nekromanta starał się nie wciągać swojej rodziny w te ciemne sprawki. Jego żona i syn wiedzieli, że ojciec rodziny gromadzi akolitów, podejrzewali, że wtajemnicza ich w jakieś dziwne praktyki – ale nie znali szczegółów. Paradoksalnie, choć Nekromanta nie miał wątpliwości, że podąża właściwą ścieżką, to jednak zdawał sobie sprawę, że dotyka mrocznej Pustki leżącej poza materialnym światem i współdziała z niepojętymi i groźnymi istotami, które ją zamieszkują. I nie chciał, żeby jego bliscy stykali się z tymi bytami czy choćby o nich nie wiedzieli. Wystarczało, że on brudził sobie ręce… i duszę. Oni mieli pozostać czyści. W końcu dla nich to wszystko robił.
No dobrze, w znacznej mierze dla nich.
Nadszedł dzień, kiedy Nekromanta uznał, że kilku z jego uczniów jest gotowych, aby razem z nim wziąć udział w obrzędach na cmentarzu. Zapowiedział im, że po zmroku mają się stawić na polu pogrzebowym. Pojawili się tam się wszyscy, których zaprosił. Podekscytowanymi głosami wypytywali swojego ,,mistrza”, co też zaplanował na dzisiejszą noc. Odpowiedział im, że sami zobaczą. Usiadł w kucki, a potem zaczął medytować. Uczniowie stali dookoła niego, nie rozumiejąc, co robi. Nekromanta zaczynał już słyszeć nieziemską muzykę. Machinalnym ruchem zza swojej sukni wyciągnął prostą fujarkę, a potem zaczął grać. Nie był utalentowanym muzykiem, a dźwięki, które wydobywał z instrumentu, były jedynie bladym odbiciem tych, które rozbrzmiewały w jego umyśle… Ale to wystarczyło, aby wprowadzić zgromadzonych w trans. Po chwili uczniowie krążyli dookoła swego nauczyciela w nieco nieporadnym, ale ekstatycznym tańcu. Co więcej, Nekromanta wyczuwał, że dołączają do nich jego przyjaciele z Tamtej Strony… A nawet dostrzegał pierwsze znaki ich obecności. Być może jego akolici nie byli w stanie zauważyć dziwnych kształtów rysujących się w mroku tuż obok nich… A może tak się zapamiętali w tańcu, że im one nie przeszkadzały.
Okazało się, że rytuał przeprowadzany w grupie działa jeszcze wspanialej niż odprawiany w samotności. Być może Nekromanta czerpał siłę z więzi ze swoimi akolitami… A może duchy wynagrodziły go łaskawie za to, że pozyskał nowych wyznawców?
W każdym razie mag czuł się cudownie. Wypełniało go poczucie mocy, a jego zmysły rozszerzyły się do niesamowitych granic. Słyszał każdy oddech, każde uderzenie serca wirujących wokół niego uczniów. I nie tylko ich. W jakiś niezrozumiały dla niego samego sposób postrzegał każdą żywą istotę w okolicy… Był świadom tego, że polna mysz drży ze strachu w swojej norze, zwierzęcym instynktem wyczuwając, że tuż obok jej legowiska dzieje się coś, co nie powinno mieć miejsca. Zauważał, jak ćmy i komary przecinające powietrze wokół niego gubią tory swoich lotów, oszołomione natężeniem mocy.
W dodatku postrzegał wyraźnie siłę życiową każdego z tych stworzeń. Świetliste aury otaczające i przenikające ciała jego uczniów… Mniejsze punkciki symbolizujące pomniejsze istoty… Czuł, że może czerpać z tych źródeł do woli. Sięgnął jednocześnie po życie wszystkich zwierząt i owadów w okolicy i wchłonął je niczym pijak wychylający kufel jednym haustem. Po chwili jedynymi żywymi stworzeniami w okolicy byli on i jego uczniowie (choć było to trudne, powstrzymał się przed wyssaniem ich energii… byli zbyt przydatni, by tak głupio ich poświęcać).
No tak. Były jeszcze duchy, ale ich chyba nie można było nazwać żywymi stworzeniami…
Percepcja Nekromanty wciąż się poszerzała i przyjmowała nowe aspekty… Teraz mógł się rozkoszować pełnym brzmieniem zaświatowej symfonii. Każdy jej ton wprawiał w drganie wszystkie członki jego ciała. Rozpoznawał poszczególne dźwięki i oczyma duszy widział, skąd się biorą. Gdzieś tam za morzem pośrodku buszu, wymalowany krwią wrogów szaman bił miarowo w bębny. Gdzieś tam na równinie trębacz intonował sygnał do wymarszu dla żołnierzy – Nekromanta czuł, że żaden z nich nie przeżyje tej bitwy. Gdzieś tam w innym świecie, szalony skrzypek z natchnioną twarzą i szaleństwem w oczach grał z zapamiętaniem, jako strun używając własnych żył. Gdzieś tam w piekle potępieńcy zawodzili, a demony rechotały – głosy jednych i drugich były jednakowo przepełnione cierpieniem. Gdzieś tam, w Pustce między światami błyskawice mocy trzaskały podczas astralnych sztormów.
Być może Nekromanta zatraciłby kompletnie duszę i umysł w kontemplacji niesamowitych zjawisk, które zostały mu objawione, gdyby nie to, że nagle coś zakłóciło jego trans i wyrwało z ekstazy. Błyskawicznie zawęził swoją percepcję do najbliższej okolicy. Tak, zgadzało się… W pobliżu cmentarza wyczuł dwa nowe skupiska ludzkiej siły życiowej, które nie należały do jego wyznawców… Dwóch profanów kryło się w krzakach, obserwując ceremonię! Nie można było pozwolić, żeby opowiedzieli o wszystkim ludziom z osady!
Nekromanta wyciągnął dłoń w stronę zarośli i wykrzyczał słowa rozkazu. O dziwo, demony usłuchały jego słów i pomknęły we wskazaną stronę. Krzewy zasłoniły widok, ale wrzaski dobiegające zza nich świadczyły o tym, że duchy dopadły podglądaczy. Głos jednego z nich wydał się Nekromancie znajomy… bardzo znajomy! Poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła. Natychmiast kazał demonom, aby zostawiły dwóch profanów w spokoju. Duchy nie chciały usłuchać, podniecone bólem i strachem ofiar, ale siłą swej woli zmusił je, aby poszły precz, z powrotem do Pustki i piekielnych światów, które się w niej unoszą.
Jeden z podglądaczy z pewnością przeżył. Nekromanta kątem oka zauważył uciekającą w stronę osady postać, ale nie obchodziło go to. Podobnie jak to, że jego wyznawcy, oszołomieni nagłym wyrwania z transu i przerażeni nagłą świadomością tego, w czym uczestniczyli, rozbiegli się po okolicy. Mag nie zważał na to, liczyło się tylko to, żeby jak najszybciej znaleźć umierającego w krzakach człowieka. Kiedy Nekromanta do niego dotarł, spełniły się jego najgorsze przypuszczenia.
Syn dawnego garncarza leżał w kałuży własnej krwi. Zapewne wraz z jednym ze swoich przyjaciół wymknął się, aby podejrzeć, co też robi ojciec po nocach. Towarzysz wymknął się, ale dziecko maga nie miało tyle szczęścia. Jego ciało było naznaczone czerwonymi pręgami po szponach demonów. Jego twarz miała wyraz straszliwego bólu i przerażenia. Nekromanta chciał natychmiast podjąć próbę uzdrowienia potomka, ale było za późno. Młodzieniec wydał ostatnie tchnienie i esencja jego życia zaczęła się ulatniać.
Mag jakiś czas trwał przy ciele syna. W końcu otrząsnął się z rozpaczy – nie była ona tak wielka, aby sam chciał iść w ślady swego dziecka. Dlatego musiał czym prędzej wrócić do osady i podjąć wysiłki, żeby uniknąć samosądu ze strony swych ziomków. Zapewne przyjaciel zmarłego syna już zdążył ze szczegółami im opisać straszliwe rytuały, których był świadkiem.
Kiedy Nekromanta wrócił do miasta, usłyszał jakieś głosy dobiegające z głównego placu i dojrzał światło pochodni. Wyglądało na to, że mieszkańcy już nie spali… Pewnie cała osada już wiedziała o jego mrocznej sztuce, a teraz ludzie naradzali się, co zrobić z magiem. Nie było sensu próbować z nimi rozmawiać, trzeba było uciekać. Nekromanta otulił się płaszczem mroku i przemknął uliczkami do swojego domu. Tam zastał swoją żonę – obudziła się, a teraz zaniepokojona nasłuchiwała okrzyków z oddali. Miał szczęście, że nie rozmawiała z nikim – mógł przekazać jej swoją wersję wydarzeń. Oczywiście dla jej dobra, nie chciał pomnażać jej bólu. Okłamał ją, mówiąc, że jego wrogowie podburzyli ludność przeciwko niemu. Ich syn zginął z rąk rozszalałego tłumu, a lada chwila nienawistnicy podejdą pod dom z pochodniami. Kobieta zaczęła płakać i lamentować nad losem ich ostatniego dziecka, ale Nekromancie udało się jej przemówić do rozsądku na tyle, aby zrozumiała, że muszą uciekać. Żona chciała spakować chociaż najpotrzebniejsze rzeczy, ale w tej chwili na zewnątrz dały się słyszeć wściekłe głosy ludzi idących w stronę ich domostwa. Musieli odejść natychmiast. Mag osłonił siebie i kobietę mrokiem, tak że nikt ich nie dostrzegł, kiedy uciekali z miasta.
Biegli, nie patrząc za siebie. W końcu, już nad ranem, kobieta stanęła, ciężko dysząc. Poprosiła o chwilę odpoczynku, nie była już w stanie ustać na nogach. Nekromanta zgodził się – po pierwsze dlatego, że mimo wszystko wciąż kochał swoją żonę, a po drugie dlatego, że uświadomił sobie, że sam też już pada ze zmęczenia.
Przysiedli na jakimś kamieniu. Mężczyzna zaczął się rozglądać. Uświadomił sobie, że uciekając, opuścili zamieszkane i w miarę urodzajne tereny wokół osady i teraz znajdowali się na pustkowiu… Nie wiedział, gdzie dokładnie. Wiedział za to, że są na pustyni, bez wody i jedzenia, wymęczeni po nocnym biegu, a wkrótce słońce wzejdzie wysoko i zacznie prażyć, co tylko pogorszy sytuację. Musieli znaleźć jakieś schronienie i wodopój… Ale nie byli w stanie.
Nekromanta spojrzał na żonę. Półleżała z zamkniętymi oczami, chyba przysnęła wymęczona nocnymi przeżyciami. Mag przez chwilę się wahał, ale uznał, że nie ma wyboru. Musiał zabrać żonie trochę siły życiowej, aby samemu być w stanie udać się na poszukiwanie schronienia i wody, a potem wrócić po kobietę i ją tam zaprowadzić, aby odzyskała siły. Inaczej oboje by zginęli.
Zaczął czerpać. Pomału i delikatnie, tak by nie zbudzić żony i żeby nie zrobić jej krzywdy. Czuł, jak zmęczenie znika, ale mówił sobie: ,,Jeszcze trochę, jeszcze tylko trochę… Nic się nie stanie, a muszę mieć pewność, że starczy mi sił na poszukiwania”. Czerpał, aż w końcu jego żonie pozostała tylko odrobina siły, ścisły rdzeń, który utrzymywał ją przy życiu… Nekromanta oczyma duszy postrzegał go jako pulsujący niczym serce splot energii… Nie mógł się powstrzymać, nie był w stanie. Pożarł także tę ostatnią rezerwę, wysączył siły swojej żony do cna. Pulsowanie ustało – zarówno energii, jak i prawdziwego serca – i kobieta osunęła się na ziemię.
Kiedy Nekromanta uświadomił sobie, co zrobił, wpadł w rozpacz. Uświadomił sobie, że właśnie zabił ostatnią osobę, którą kochał – i która kochała jego. Uświadomił sobie też okrutną ironię losu. Oto oddał się Śmierci, aby uchronić swoich bliskich przed nią… a w efekcie wszyscy jego bliscy zginęli z jego własnych rąk!
Ale…
Może nie wszystko było stracone?
Przecież mógł nie tylko odbierać ludziom siły, mógł też im je dawać. To działało w obie strony. Zatem… Skoro mógł uśmiercać… mógł też i wskrzeszać!
Natychmiast zaczął oddawać energię żonie. Ku jego radości – udało się! Kobieta otworzyła oczy. Nawet zaczęła się ruszać. Ale… choć wyczuwał w jej ciele oddane siły, nie wyczuwał tego pulsowania energii… Nie wyczuwał życia… A jej otwarte oczy patrzyły pusto i bezmyślnie.
Może i był w stanie przywrócić swojej zmarłej żonie jej energię życiową… Ale to coś ulotnego, co nazywamy ,,duszą” bądź ,,umysłem” odeszło bezpowrotnie. Jego ukochana była zaledwie bezmyślną kukłą. Nie była żywa. Była co najwyżej… nieumarła.
Mag wstał i zaczął iść szybkim krokiem, byle dalej od tego plugastwa, w jakie zamienił żonę. Usłyszał kroki. Odwrócił się. Kobieta szła za nim, powolnym, niezdarnym krokiem, patrząc tępo przed siebie.
,,Odejdź! Zostaw mnie!” – wrzasnął. Nieumarła wykonała powolny zwrot w tył, a potem zaczęła się od niego oddalać. Potknęła się na kamieniu, nieomal wywracając, ale kontynuowała marsz, wiernie wykonując rozkazy swojego… męża? Pana? Twórcy?
,,Jesteś odpowiedzialny za to, co stworzyłeś” – przemknęło przez myśl Nekromancie.
,,Wracaj” – powiedział. Kobieta odwróciła się w jego stronę. Wyszedł na jej spotkanie. Kiedy stanął przed nią, położył jej ręce na ramionach. Chwilę tak trwali. W końcu Nekromanta wybuchnął śmiechem. Rechotał histerycznie, jakby chciał wypluć własne płuca, rechotał tak, że wszystkie szakale kuliły się w swoich norach ze strachu. Żona stała, spokojna spokojem danym przez Śmierć, a w jej szklistych oczach mężczyzna odnalazł akceptację dla swoich planów.
,,Chodź, kochana! Wracamy do domu!” – krzyknął, a potem w porywie wycisnął pocałunek na zimnych ustach kobiety. Wciąż się śmiejąc, ruszył w stronę osady, a jego nieumarła towarzyszka wiernie szła krok w krok za nim.
Cóż tak bawiło byłego garncarza?
Dlaczego stał się Nekromantą? Bo konieczność robienia urn pogrzebowych natchnęła go niewesołymi myślami, które doprowadziły go do paktu ze Śmiercią. A dlaczego musiał robić urny? Bo jego ziomkowie wierzyli, że kremowanie zmarłych uchroni ich przed żywymi trupami.
Cóż, już niedługo ich najgorsze lęki przybiorą realne kształty.
,,Już niedługo będziesz miała towarzystwo, kochanie! Wiele sług… A kto wie, może nawet uda mi się sprawić, że nasi synkowie powrócą… Co prawda jeden z nich już nieco przegnił, ale czego się nie robi z miłości?” – krzyknął Nekromanta. A potem, w nagłym przebłysku, wygłosił słowa, które miały stać się credo wszystkich nekromantów, aż po krańce czasów, aż świat sczeźnie i powróci do Pustki, z której powstał:
,,Życie ze śmierci wyrasta. Życie śmiercią się karmi. Życie ku śmierci podąża”.
Nie będzie mi Chrystus panem, niech krew swoją sam pije.
Mój jest udział w jeziorze ognia i siarki.
Moja twórczość: https://ateista.pl/showthread.php?tid=14690
Mój jest udział w jeziorze ognia i siarki.
Moja twórczość: https://ateista.pl/showthread.php?tid=14690