Taki sobie tekścik walnąłem na moim ateistycznym blogu (jeżeli chcecie więcej, to link do niego jest w mojej "stopce").Nie wiedziałem czy lepiej tutaj,zgodnie z tematem,czy uznać za artykuł,mimo że nie z Ateisty.Nie mam żadnego pytania,po prostu komentujcie.
Kiedyś natknąłem się w należącej do serii „Prognozy XXI wieku” książce Felipe Fernandeza-Armesto, OpusDei-stycznego pisarza z Hiszpanii (ojczyzna Opus Dei), stanowiącej akurat tom przedstawiający problem religii (sic!), na stwierdzenie, że to, czy naturalna miłość ojcowsko-synowska została przez człowieka narzucona bogu i nałożona na postacie jego trój-jednej konstrukcji (generalnie: czy człowiek stworzył bogów) czy to rzeczywista miłość ojcowsko-synowska jest stworzona przez boga na wzór miłości chrześcijańskich bogów do siebie nawzajem, jest nierozstrzygalne. Znowuż w dziełach średniowiecznego filozofa katolickiego Dunsa Szkota odnajdujemy potraktowanie jakichkolwiek relacji wewnątrz trójcy jako warunku dynamiki wszechświata. Dynamiczność wszechświata miałaby pochodzić ze złożoności jaką tworzą wewnątrz-boskie interakcje (zresztą samo filioque jest tak ważne, że stanowi sedno sporu, który spowodował największy z podziałów chrześcijaństwa: na wschodnie i zachodnie). Także Jan Paweł II w swoich dokumentach traktuje kapłaństwo jako (monogamiczny) związek duchownego z kościołem odzwierciedlający relacje Jezusa jako oblubieńca do kościoła jako oblubienicy.
Do prac wszystkich tych autorów podszedłem z entuzjazmem. Do Fernandeza-Armesto , kiedy jeszcze wierzyłem w uczciwość wszystkich pisarzy. Do Dunsa Szkota, kiedy byłem zafascynowany filozofią i wszystkimi jej pomysłami. A do Jana Pawła II ostatnio, po kilku latach od kupienia mi przez mojego przyjaciela książki jego autorstwa i tyluż latach jego nalegań na jej przeczytanie, kiedy postanowiłem być bardziej otwarty od niego i rzeczywiście ją przeczytać. I wszystkie ich dzieła mnie zawiodły.
Skupmy się jednak na ukazanych w nich i wyznawanych przez kościół ideach dotyczących abstrakcyjnego wymiaru emocji (zwłaszcza miłości, którą katolicyzm wyjątkowo ochoczo wyciera sobie usta) i odwróconej relacji między tymi abstraktami a realnymi emocjami.
Chrześcijańskie rozważania na temat emocji przypominają bardziej personifikacje (gdyż są czymś w rodzaju nadawania zjawiskom psychicznym nowego statusu) niż poznawcze rozważania, a zwłaszcza naukę. Wyciąga się emocje z ich kontekstu i nadaje im nowy status, co prawda nie zawsze osobowy ale przynajmniej podobny do jakiś sił, zasad kosmicznych czy chociaż sanidzielnie występujących bytów lub idei. Lecz tak naprawdę kościół w swoim zainteresowaniu psyche nie doszedł nawet do osiągnięć buddyzmu, który potrafi na wiele sposobów kontrolować umysł. Tym bardziej nie doszedł do poznania czegokolwiek a jedynie wspomnianym wyżej sposobem rozważania a także bujną analizą nierozkładalnych już bardziej podstaw wprowadził w poznawanie zamieszanie równe temu wywoływanemu przez podobnie do niego działający postmodernizm. Kościół mieli i przeżuwa wewnętrzne stany emocjonalne, rozdzielając włos na czworo i dolepiając do każdego bytu kolejne warstwy w postaci istnienia, substancji, istoty, potencjalności itp., a nawet powszechników (generalizacji wspólnych dla tego samego typu bytów, np. koniowatości dla wszystkich koni) czym jedynie urealnia ludzkie myśli.
Natomiast chrześcijańskie rozważania na temat relacji rodzinnych, w ramach których przypisuje się tym skomplikowanym i występującym w kontekście innych zjawisk biologiczno-ewolucyjno-matematyczno-psychologiczno-społeczno-kulturowo-cywilizacyjnym stosunkom jakąś podstawową bytowość, są antyintuicyjne do granic możliwości i przeczą zdrowemu rozsądkowi.
Co występującego w Trójcy odzwierciedla rodzinne pokrewieństwo ojca z synem, zwłaszcza genetyczne? Czy Syn Boży jest połową boga Jahwe? Gdzie jest genetyczny wkład matki? W jaki sposób poczęcie syna odzwierciedla poczęcie z Ducha Świętego? Jak relacje wewnątrz Triumwiratu odzwierciedlają kontekst bycia kuzynostwem, rodzeństwem, a przede wszystkim matką lub córką dla bycia synem? Czemu nie rozważa się stosunku siostrzeńca do ciotki, skoro powodem rozważań naprawdę miałyby być relacje rodzinne generalnie, a nie tylko rzucające się w oczy i łatwo rozpalające religijną wyobraźnię ich przykłady (takie, jakie byłyby rozważane gdyby to człowiek stworzył bogów)? Czemu nie rozważa się stosunku jednojajowego bliźniaka do swoich kuzynów? (Są to przecież problemy niemal tak naglące jak kwestia boga w jednicy potrójnego i innych jego typów, których to kwestii też powinno się dotykać, jeżeli bogate rozważania na temat trójcy miałyby nie być tylko historycznym przypadkiem, tj. skutkiem tego, że takie akurat wierzenie religijne rzeczywiście się pojawiło i wymaga racjonalizacji, lecz efektem wolnych i skrupulatnych rozważań prowadzących do odrzucenia pomysłu jednicy-potrójnej na rzecz pomysłu trójcy-jedynej).
Relacje rodzinne doczekały się wyjaśnień na gruncie biologii, która nijak stosuje się do podstaw bytu. Wyjaśnień zarówno na gruncie czystej genetyki jak i na gruncie teorii ewolucji.
Czy Jezus miałby być kopią Jahwe wydaną przez niego na świat dzięki temu, że u tego ostatniego pojawiły się dwie przystosowawcze mutacje nie występujące u innych bogów…? Jedna powodująca, że jest on zdolny do rozmnażania się, a więc sprawiająca, że jego forma jest zdolna do wypierania z puli boskich form form innych nie rozmnażających się bogów. Druga powodująca pojawienie się u niego genu warunkującego krzyżowanie się, za sprawą którego gen ten powoduje szybszą ewolucję innych genów, czym zapewnia sobie towarzystwo lepszych z nich, dzięki czemu zaczyna dominować w puli.
Czy Syn Boży został wychowany przez Jahwe zanim stał się pełnoprawną osobą Trójcy? Czy podczas tego wychowywania dochodziło konfliktów o dającej się wyliczyć skali o zasoby pomiędzy rodzicami a ich połówkami (dziećmi)? Czy Jahwe można nazwać samotnym ojcem? Czy Jezusa można nazwać jedynakiem?
Tworzenie analogicznych z ziemską rodziną konstruktów boskich rodzin (a zwłaszcza odwracanie relacji bycia inspiracją jednej dla powstania drugiej) grozi koniecznością (z góry skazanego na nonsensowność) odpowiadania na wszystkie tego typu (i różne inne) pytania.
Jeszcze gorzej ma się sytuacja w przypadku emocji. Osadzone są one jeszcze mocniej w naturalnym kontekście przez co jeszcze trudniej jest ujrzeć w nich analogię do jakichś rzekomych boskich przymiotów.
Przenoszenie naturalnych zjawisk w sferę sacrum a potem jeszcze uznawanie ich za skutek ukształtowania ich przez sacrum na swoje podobieństwo to szaleństwo. Wszelkie tego typu rozważania znajdują się na tym samym poziomie co dumania prostego kmiecia po orce. I taki właśnie pierwotny styl tłumaczenia sobie zjawisk wykorzystują w swoich rozważaniach religie.
Kiedyś natknąłem się w należącej do serii „Prognozy XXI wieku” książce Felipe Fernandeza-Armesto, OpusDei-stycznego pisarza z Hiszpanii (ojczyzna Opus Dei), stanowiącej akurat tom przedstawiający problem religii (sic!), na stwierdzenie, że to, czy naturalna miłość ojcowsko-synowska została przez człowieka narzucona bogu i nałożona na postacie jego trój-jednej konstrukcji (generalnie: czy człowiek stworzył bogów) czy to rzeczywista miłość ojcowsko-synowska jest stworzona przez boga na wzór miłości chrześcijańskich bogów do siebie nawzajem, jest nierozstrzygalne. Znowuż w dziełach średniowiecznego filozofa katolickiego Dunsa Szkota odnajdujemy potraktowanie jakichkolwiek relacji wewnątrz trójcy jako warunku dynamiki wszechświata. Dynamiczność wszechświata miałaby pochodzić ze złożoności jaką tworzą wewnątrz-boskie interakcje (zresztą samo filioque jest tak ważne, że stanowi sedno sporu, który spowodował największy z podziałów chrześcijaństwa: na wschodnie i zachodnie). Także Jan Paweł II w swoich dokumentach traktuje kapłaństwo jako (monogamiczny) związek duchownego z kościołem odzwierciedlający relacje Jezusa jako oblubieńca do kościoła jako oblubienicy.
Do prac wszystkich tych autorów podszedłem z entuzjazmem. Do Fernandeza-Armesto , kiedy jeszcze wierzyłem w uczciwość wszystkich pisarzy. Do Dunsa Szkota, kiedy byłem zafascynowany filozofią i wszystkimi jej pomysłami. A do Jana Pawła II ostatnio, po kilku latach od kupienia mi przez mojego przyjaciela książki jego autorstwa i tyluż latach jego nalegań na jej przeczytanie, kiedy postanowiłem być bardziej otwarty od niego i rzeczywiście ją przeczytać. I wszystkie ich dzieła mnie zawiodły.
Skupmy się jednak na ukazanych w nich i wyznawanych przez kościół ideach dotyczących abstrakcyjnego wymiaru emocji (zwłaszcza miłości, którą katolicyzm wyjątkowo ochoczo wyciera sobie usta) i odwróconej relacji między tymi abstraktami a realnymi emocjami.
Chrześcijańskie rozważania na temat emocji przypominają bardziej personifikacje (gdyż są czymś w rodzaju nadawania zjawiskom psychicznym nowego statusu) niż poznawcze rozważania, a zwłaszcza naukę. Wyciąga się emocje z ich kontekstu i nadaje im nowy status, co prawda nie zawsze osobowy ale przynajmniej podobny do jakiś sił, zasad kosmicznych czy chociaż sanidzielnie występujących bytów lub idei. Lecz tak naprawdę kościół w swoim zainteresowaniu psyche nie doszedł nawet do osiągnięć buddyzmu, który potrafi na wiele sposobów kontrolować umysł. Tym bardziej nie doszedł do poznania czegokolwiek a jedynie wspomnianym wyżej sposobem rozważania a także bujną analizą nierozkładalnych już bardziej podstaw wprowadził w poznawanie zamieszanie równe temu wywoływanemu przez podobnie do niego działający postmodernizm. Kościół mieli i przeżuwa wewnętrzne stany emocjonalne, rozdzielając włos na czworo i dolepiając do każdego bytu kolejne warstwy w postaci istnienia, substancji, istoty, potencjalności itp., a nawet powszechników (generalizacji wspólnych dla tego samego typu bytów, np. koniowatości dla wszystkich koni) czym jedynie urealnia ludzkie myśli.
Natomiast chrześcijańskie rozważania na temat relacji rodzinnych, w ramach których przypisuje się tym skomplikowanym i występującym w kontekście innych zjawisk biologiczno-ewolucyjno-matematyczno-psychologiczno-społeczno-kulturowo-cywilizacyjnym stosunkom jakąś podstawową bytowość, są antyintuicyjne do granic możliwości i przeczą zdrowemu rozsądkowi.
Co występującego w Trójcy odzwierciedla rodzinne pokrewieństwo ojca z synem, zwłaszcza genetyczne? Czy Syn Boży jest połową boga Jahwe? Gdzie jest genetyczny wkład matki? W jaki sposób poczęcie syna odzwierciedla poczęcie z Ducha Świętego? Jak relacje wewnątrz Triumwiratu odzwierciedlają kontekst bycia kuzynostwem, rodzeństwem, a przede wszystkim matką lub córką dla bycia synem? Czemu nie rozważa się stosunku siostrzeńca do ciotki, skoro powodem rozważań naprawdę miałyby być relacje rodzinne generalnie, a nie tylko rzucające się w oczy i łatwo rozpalające religijną wyobraźnię ich przykłady (takie, jakie byłyby rozważane gdyby to człowiek stworzył bogów)? Czemu nie rozważa się stosunku jednojajowego bliźniaka do swoich kuzynów? (Są to przecież problemy niemal tak naglące jak kwestia boga w jednicy potrójnego i innych jego typów, których to kwestii też powinno się dotykać, jeżeli bogate rozważania na temat trójcy miałyby nie być tylko historycznym przypadkiem, tj. skutkiem tego, że takie akurat wierzenie religijne rzeczywiście się pojawiło i wymaga racjonalizacji, lecz efektem wolnych i skrupulatnych rozważań prowadzących do odrzucenia pomysłu jednicy-potrójnej na rzecz pomysłu trójcy-jedynej).
Relacje rodzinne doczekały się wyjaśnień na gruncie biologii, która nijak stosuje się do podstaw bytu. Wyjaśnień zarówno na gruncie czystej genetyki jak i na gruncie teorii ewolucji.
Czy Jezus miałby być kopią Jahwe wydaną przez niego na świat dzięki temu, że u tego ostatniego pojawiły się dwie przystosowawcze mutacje nie występujące u innych bogów…? Jedna powodująca, że jest on zdolny do rozmnażania się, a więc sprawiająca, że jego forma jest zdolna do wypierania z puli boskich form form innych nie rozmnażających się bogów. Druga powodująca pojawienie się u niego genu warunkującego krzyżowanie się, za sprawą którego gen ten powoduje szybszą ewolucję innych genów, czym zapewnia sobie towarzystwo lepszych z nich, dzięki czemu zaczyna dominować w puli.
Czy Syn Boży został wychowany przez Jahwe zanim stał się pełnoprawną osobą Trójcy? Czy podczas tego wychowywania dochodziło konfliktów o dającej się wyliczyć skali o zasoby pomiędzy rodzicami a ich połówkami (dziećmi)? Czy Jahwe można nazwać samotnym ojcem? Czy Jezusa można nazwać jedynakiem?
Tworzenie analogicznych z ziemską rodziną konstruktów boskich rodzin (a zwłaszcza odwracanie relacji bycia inspiracją jednej dla powstania drugiej) grozi koniecznością (z góry skazanego na nonsensowność) odpowiadania na wszystkie tego typu (i różne inne) pytania.
Jeszcze gorzej ma się sytuacja w przypadku emocji. Osadzone są one jeszcze mocniej w naturalnym kontekście przez co jeszcze trudniej jest ujrzeć w nich analogię do jakichś rzekomych boskich przymiotów.
Przenoszenie naturalnych zjawisk w sferę sacrum a potem jeszcze uznawanie ich za skutek ukształtowania ich przez sacrum na swoje podobieństwo to szaleństwo. Wszelkie tego typu rozważania znajdują się na tym samym poziomie co dumania prostego kmiecia po orce. I taki właśnie pierwotny styl tłumaczenia sobie zjawisk wykorzystują w swoich rozważaniach religie.