Tyle mogę Wam wkleić. Reszta jest w luźnych fragmentach, których nie jestem jeszcze pewien. Skończyć ją planuję za kilka miesięcy.
Bądźcie krytyczni!
I.
Pan Tadeusz odwiedzał ją dość regularnie. Przychodził w co drugą środę wieczorem i zostawał do czwartkowego popołudnia. Przez wszystkie te lata (dokładnie osiem) jego żona sądziła, że Tadzio spędza czas ze swoim młodszym bratem Józefem zwanym Ziutkiem. Obaj kłamali, że oglądają transmisje sportowe i piją wódkę pod pyszne zakąski, które przygotowywały im żony. Tymczasem Tadzio szedł do Pani Malwiny, a Ziutek nie wiadomo dokąd.
Nie wiadomo, bo gadatliwy nigdy nie był, już jako mały brzdąc miał swój świat i stronił od ludzi. Niewiele się zmienił. Czasem wzdychał tylko do Tadeusza:
- Uch, z jaką fajną blond dwudziestką (rudą trzydziestką, gorącą czterdziestką, itp.) się wczoraj widziałem, ech, och, ach!
Po środowych balangach spotykali się w czwartek, zawsze o godzinie 15:00 w Parku Żeromskiego, by szczegółowo omówić kłamstwa dla swoich żon i uniknąć wpadki. Sprawdzali przy tym w sportowej gazecie kto z kim grał oraz ile było. Od mniej więcej roku gazetę zastąpił mały laptop Ziutka z internetem. Poza tym nic się nie zmieniło. Obaj tak ustawili sobie życiorysy, by w co drugi czwartek mieć wolne i w pracy i w domu. Poza tym byli przykładnymi mężami, ojcami, obywatelami, podatnikami, pracownikami i konsumentami.
Sytuacja w parku. Zakończona zdaniem „miał jej [Malwiny] nie widzieć przez następne dwa tygodnie – do kolejnej środy”.
Pani Malwina po każdym czwartkowym wyjściu Tadeusza popadała w emocjonalny letarg, w którym trwała przez półtora tygodnia, aż do kolejnej niedzieli, kiedy ożywiała się i odliczała ostatnie dni do wizyty ukochanego. Pracowała w bibliotece publicznej, do której mało kto zaglądał. Dużo czytała, głównie thrillery z horrorami, no chyba, że zbliżała się „środa z Tadeuszem”, wtedy brała się za romanse. Miała czterdzieści jeden lat, a Tadeusz mówił, że wygląda znacznie młodziej. Bardzo ją to cieszyło.
On był od niej o cztery lata starszy, włosy miał niemal siwe, ale nigdy nawet nie pomyślał o farbowaniu fryzury. Miał to gdzieś. Uważał nawet, że to dobry image, skoro był farmaceutą i sprzedawał w aptece lekarstwa. Wzbudzał tym zaufanie starszych klientek, których wyimaginowane choroby dawały pokaźny zysk całemu biznesowi.
Malwina przeciwnie: na widok strzępka siwizny na swych gęstych kasztanowych włosach wpadała w panikę godną co najmniej przerwania tamy na Wiśle i zatopienia Białołęki.
Była niby-rozwódką. Mąż pił i bił, w końcu uciekł do Norwegii, gdzie słuch o nim zaginął. Rok później przeprowadziła się z Ostródy do Warszawy, unikała kontaktu z dawnymi znajomymi, a oni wcale jej nie szukali. Pracę w bibliotece załatwił jej kuzyn. Tylko on wiedział gdzie Malwina mieszka i co robi, ale znając jej sytuację obiecał, że nikomu nie powie. Jakby co, to on nic nie wie, bo kontakty dawno się urwały...
Pragnęła dziecka. Na szczęście bijący mąż jej go nie dał, ale czas naglił, czterdzieści jeden lat, to już nie dwadzieścia i pół... Pragnęła dziecka z Tadeuszem, ale on dzieci już miał - dwóch synów: Artura i Bartka. Żartował, że trzecie dziecko dostanie imię na literę C, czwarte na D, i tak dalej. Ale trzeciego już nie było. Później dzieci miał tylko Ziutek, córkę Celinę i syna Emila. W sumie: A, B, C, E.
Litera D gdzieś przepadła, choć podobno w przyrodzie nic nie ginie.
Matka Artura i Bartka, zarazem żona Tadzia, bratowa Ziutka oraz nieświadoma konkurentka Malwiny, była jej rówieśniczką. Obie urodziły się w wakacje 1972 roku: żona Tadzia w połowie lipca, a kochanka miesiąc później. Co ciekawe żona prezentowała się od kochanki lepiej. Zgrabniej, mimo urodzenia dwójki dzieci. Była księgową, utrzymywała się ze zleceń, które podsuwali jej starzy znajomi z grupy oazowej, do której dawniej gorliwie należała. Na imię miała Jadwiga, ale nie nazywano jej Jadzią, tylko Jagodą, bądź Jagódką.
Jagódka kochała męża i synów. Lubiła też Józefa, jego żonę Agatę, córkę Celinę i małego Emilka, który non-stop gadał i gadał, z przerwą tylko na sen, bo nawet przy jedzeniu gadać nie przestawał.
II.
Kretyn patrzał przez kuchenne okno. Wiem, że powinno się mówić „patrzył”, ale Kretyn nie miał o tym pojęcia i po prostu sobie patrzał.
Z czwartego piętra miał wykurwisty widok na całe podwóro (Kretyn nigdy nie mawiał „podwórko” – widział wszystko – od dwójki do czternastki. Sam mieszkał w ósemce, czyli dokładnie pośrodku okrągłego osiedla.
Była niedziela, więc Kretyn powinien od południa koczować z ziomalami na ławeczkach, ale dziś nie miał na to ochoty. Nic tylko siedział i patrzał a działo się co niemiara.
Oto Rudy z Małpiszonem o czymś dyskutowali, żywo przy tym gestykulując. Zapewne mówili o wczorajszym melanżu na ławeczkach.
- O takie ściechy sypaliśmy – słyszał Kretyn, choć słyszeć nie mógł, lecz widział i doskonale wiedział o czym właśnie jest mowa.
Dwie ławki dalej coś do siebie szeptały dwie młódki: Kowalska i Nowakowa (obie spod dwunastki). O czym one mogły gadać? Cholera wie. Kretyn dobiegał już trzydziestki i czuł, że dla młódek robi się za stary, kurwa mać... Klasnął tylko językiem o dziąsło – ile one mogą mieć teraz lat? Po szesnaście, chociaż Kowalska chyba jest starsza o rok od tej drugiej. Są dwie możliwości – albo Kowalska ma 17 a Nowakowa 16, albo Kowalska 16 a Nowakowa - 15.
Oczywiście powinno się je nazywać Kowalszczanką i Nowakówną, gdyż obie nie były jeszcze mężatkami. O tym jednak nawet rodzice Kretyna dawno zapomnieli. Ojciec zapierdalał w Hucie, a matka gotowała zupki w przedszkolu. Nie mieli czasu na polszczyznę.
Kretyn pomyślał chwilę o ojcu, bo z matką wszystko było w porządku.
- Pewnie znów wróci najebany, jak szpadel... Chyba, że się matki po ostatniej zadymie boi, to chlapnie se tylko ćwiartkę i spokojnie wróci na kwadrat.
Ech, głupi ten mój stary... Chuj z nim.
Kretyn znów popatrzał na podwórko – Rudy pokazywał Małpiszonowi jak wczoraj rzygał za ławeczkę. Albo jak ktoś inny to robił.
- Czyżby ja? – pomyslał Kretyn i wytężył pamięć. - Nie, wczoraj nie rzygałem, to pewnie Rudy sam o sobie opowiada...
Młódki wyciągnęły komórki i pisały smsy.
Kretyn przypomniał sobie, że przecież ma dziewczynę. Ambitną jak ja pierdole, niedawno zaoczną maturę zdała i na jakies studio poszła... Studio, studio? Studium! Tak, studium, tłumaczyła mu, że to jak studia, tylko, że nie ma się magistra, tylko licencję na coś tam.
- Gdzie mój telefon? – rozejrzał się po pokoju. Zza okna usłyszał atak śmiechawy. To Dobek dobił do Rudego i Małpiszona i wprost tarzał się ze śmiechu.
- Kretyn – pomyślał Kretyn kontynuując poszukiwania komórki. Miał ją w kieszeni. Dwadzieścia cztery połączenia nieodebrane, w tym dwadzieścia trzy od Gośki i jedno od Małpiszona.
- Pewnie chciał, żebym wyszedł na podwóro...
W tym momencie zadzwoniła Gośka.
- No? – odebrał Kretyn.
- Dlaczego nie odbierasz? – zaatakowała dziewczyna.
- Bo spałem – odparł.
- Spałeś, spałeś, jasne. Całe życie prześpisz...
- Eee tam!
- Etam, etam – sparodiowała go Gośka, po czym się rozłączyła.
- Pewnie zaraz przyjdzie – powiedział Kretyn do wielkiego pittbulla, który grzecznie drzemał na łóżku. Pies pomyślał, że to wezwanie do zabawy i zaczął tubalnie ujadać.
Zza drzwi odezwał się głos ojca.
- Ucisz, kurwa, tego psa!
- To ty nie w robocie? – zdziwił się Kretyn.
- Przecież niedziela – prychnął stary. – Naćpałeś się od rana?
Kretyn nieco się przestraszył ojcowej przenikliwości, bo istotnie, coś tam już zdążył przypalić.
- Nie, nie – odparł ostrożnie – coś mi się pojebało. A matka gdzie?
- No w kościele, przecież ci mówię, że niedziela.
- Dobra, dobra, idziemy na dwór, Maniek! – zawołał psa, po czym włóżył buty sportowe numer 48. Miał najdłuższe stopy na osiedlu i był z nich dumny.
Sprytek, z kolei, przebywał na mieście, z dala od rodzimego osiedla, w tak zwanym Centrum. Tam się nudził, tutaj czuł się jak młody bóg. Dzień w dzień robił to samo – najpierw opieprzał się w pracy, potem chodził z kumplami po pubach i podrywał laski. W weekendy nie pracował, więc knajpił od mniej więcej czternastej. Dziś w ogóle poszalał i poszedł do chyba najdroższej knajpy w mieście, oczywiście nie licząc tych umieszczonych na dachach wieżowców, ale Sprytek był za sprytny, by wydawać pół pensji naraz. Zamawiał wszędzie drinka, albo dwa, a dobijał się gorzałą schowaną w plecaku. Sprytek był starszym bratem Kretyna i też nosił buty numer 48, ale mało go to obchodziło, co najwyżej wkurwiało, bo takie wielkie trudno zakupić.
Jego przyjaciel, Mariusz zwany Martinem, był dziś bardzo nieszczęśliwy. Dziewczyny go unikały, bo pod okiem miał olbrzymiego sińca, który robił słabe wrażenie, chociaż nie był efektem żadnej bójki, tylko przedwczorajszego pijaństwa. Martin przegiął z drinkami i przypierdolił głową w poręcz od schodów. Trudno powiedzieć jak to się stało, ale do tamtej knajpy już ich nie wpuszczali. Pili najnowszy wynalazek, tak zwanego słodziaka, czyli połączenie cytrynówki, miodówki, sprite’a i wody w równych proporcjach, smakowało jak soczek a klepało zdrowo.
Martin coraz mocniej wpadał w depresję, bo kolejne dziewczyny, kiedy na nie spojrzał, nerwowo chowały torebki.
- To kurwy – mruknął po raz chyba setny.
- No – zgodził się Sprytek, choć jego umysł zaprzątalo coś innego. Myślał o wyjeździe na Zachód. Nic jednak o tym nie mówił, żeby - primo: nie zapeszać, secundo: nie chciał dołować i tak zdołowanego przyjaciela. Celem podróży miała być Norwegia, gdzie od prawie trzech lat mieszkał jego brat cioteczny. Jakoś tam się ustawił i wreszcie przypomniał sobie o Marku Krecińskim zwanym Sprytkiem. Zadzwonił.
III.
Pani Malwina świetnie się czuła. Gorący środek maja był nagrodą za depresyjnie długą zimę roku 2013. Piękno niedzielnego wieczoru skłaniało ją ku wspominaniu Tadeusza, a przede wszystkim jedynego wakacyjnego wyjazdu we dwoje, na który udału mu się wyrwać w trzecim roku ich romansu. Żona sądziła, że Tadzio wyjeżdża na konferencję farmaceutyczną, która rzeczywiście odbywała się w tych dniach w Hamburgu. Tadeusz był na nią zaproszony, ale wysłał Ziutka oddając mu nawet swoje dokumenty. Dzięki temu mógł spędzić całe sześć dni z Malwiną nie ryzykując, że sprawa się wyda. Ziutek wrócił rozpromieniony. Wprawdzie nie rozumiał ani słowa w języku angielsko-niemiecko-aptekarskim, ale Hamburg zaoferował mu inne atrakcje, które nie mogły się nie spodobać jego hedonistycznej duszy.
Tadzio i Malwinka polecieli wtedy do Portugalii słusznie przypuszczając, że nie trafi się tam żaden znajomy osobnik, który otwarłszy oczy ze zdumienia powie:
- Tadeusz, ty tutaj?
Albo:
- Co tu robisz Malwinko?
Nic takiego się nie wydarzyło, mogła więc Malwina wspominać ciepło piasku na plaży w Cascais...
Naprawdę wtedy odmłodniała. Tym bardziej, że – wstyd się przyznać – po raz pierwszy wyjechała z Polski.
Rozważania przerwał dzwonek telefonu. Dokładnie rzecz biorąc nie dzwonek, tylko piosenka, która brzmiała mniej więcej tak:
„Uwielbiam ją, ona tu jest i tańczy dla mnie, bo...”
Malwina odebrała, ale nikt się nie odezwał. W słuchawce usłyszała tylko ruchliwy szum ulicy.
- Halo, halo, halo – mówiła przez pół minuty. Ktoś po drugiej stronie wreszcie się rozłączył. Przez chwilę pomyślała ze strachem, że to jej mąż, tylko że numer nie zaczynał się, na szczęście, od +47, czyli kierunkowego do Norwegii. Rozpoczynała go liczba 22, co sugerowało stacjonarny telefon z Warszawy. Po drugie, Leon nie mógł do niej zadzwonić, bo nie znał numeru. Przecież ani matka, ani Marek-Sprytek nie podaliby namiarów komuś kogo uważali za chorego na łeb psychola...
- To pewnie pomyłka – uspokoiła się Malwina.
Oddzwoniła. Nie odebrano.
Chciała zadzwonić do Tadzia, ale nie raz jej mówił, by nie robiła tego pod żadnym pozorem.
- A gdyby na przykład wybuchł pożar i tylko ty mógłbyś mnie ocalić? – spytała kiedyś.
- Wtedy tak – westchnął Tadeusz – ale nie bój się, nic takiego nie może się zdarzyć.
- Skąd wiesz?
- Bo cię kocham Malwinko i pewne rzeczy po prostu wiem – odparł, czym zupełnie ją uspokoił.
Problem w tym, że telefon znów zagrał znaną melodię i znów nikt się nie odezwał. Zapamiętała numer: 22 – pięć „szóstek” i dwie „ósemki”.
W tym samym czasie Tadeusz uprawiał rutynowy seks z żoną. Synowie gdzieś sobie poszli. Dziewiętnastoletni Artur do swojej dziewczyny, młodszy o trzy lata Bartek pograć w piłkę – oczywiście nie na boisku, tylko na konsoli.
IV.
Józef Maciejowski, przez bliskich zwany Ziutkiem, wcale nie pracował w warsztacie motocyklowym, jak wmawiał żonie, dzieciom i reszcie rodziny. Ziutek miał w tym warsztacie nawet umowę o pracę, ale na jej podpisaniu skończyło się przychodzenie do roboty. Dogadał się z właścicielem firmy, który był jego starym kumplem, jeszcze z podstawówki. Ziutek płacił wszystkie fikcyjne podatki, składki, zusy i inne duperele plus pięć tysięcy euro rocznie za fatygę.
Całymi dniami przesiadywał w knajpach Śródmieścia, Ochoty i Mokotowa. Skąd miał pieniądze? Z banku. A skąd więły się w banku? Sam je tam wpłacił. A skąd miał ich tyle, żeby wpłacić i nie pracować?
Najpierw w tajemnicy przed żoną sprzedał własny warsztat motocyklowy założony jeszcze w latach dziewięćdziesiątych.
Później, drugiego września 2000 roku, a więc w ostatnich dniach XX wieku, zrobił bardzo bardzo-bardzo głupią rzecz. Postawił wszystkie posiadane pieniądze na to, że Polska wygra z Ukrainą, a Rosja ze Szwajcarią w eliminacjach Mistrzostw Świata w piłce nożnej. Zarówno Polska jak i Rosja grały wtedy na wyjeździe, więc to co zrobił było kompletnym szaleństwem.
W pierwszym meczu Polska rzeczywiście zwyciężyła z Ukrainą 3:1, ale o godzinie 21:40 Ziutek szykował się do skoku z hotelowego okna, bo Szwajcarzy mężnie się bronili, czasem nawet nad Rosjanami przeważali i wciąż było 0:0...
Kiedy w 74. minucie Władimir Jewgieniewicz Biesczastnych wreszcie trafił z główki, Józef Maciejowski zszedł z parapetu. Niemal dostał zawału, kiedy chwilę później Szwajcaria była bliska wyrównania. Ostatnie minuty meczu przeżył jak najgorszy koszmar, ale sędzia wreszcie gwizdnął, Rosja wygrała 1:0, a Ziutek stał się milionerem. Z postawionych 150 tysięcy złotych zrobiły się dwa miliony. Pozostało nic innego, jak tylko kupić ładne mieszkanie, a resztę pieniędzy ulokować w banku i żyć z procentów. Żonie powiedział, że warsztat musiał sprzedać, bo biznes wpadł w oko gangsterom i że teraz będzie pracował u nowego właściciela, na szczęście za przyzwoitą pensję.
Dzięki temu żona zajmowała się domem i dziećmi, a on mógł robić to co lubił najbardziej.
Nic.
Bądźcie krytyczni!
I.
Pan Tadeusz odwiedzał ją dość regularnie. Przychodził w co drugą środę wieczorem i zostawał do czwartkowego popołudnia. Przez wszystkie te lata (dokładnie osiem) jego żona sądziła, że Tadzio spędza czas ze swoim młodszym bratem Józefem zwanym Ziutkiem. Obaj kłamali, że oglądają transmisje sportowe i piją wódkę pod pyszne zakąski, które przygotowywały im żony. Tymczasem Tadzio szedł do Pani Malwiny, a Ziutek nie wiadomo dokąd.
Nie wiadomo, bo gadatliwy nigdy nie był, już jako mały brzdąc miał swój świat i stronił od ludzi. Niewiele się zmienił. Czasem wzdychał tylko do Tadeusza:
- Uch, z jaką fajną blond dwudziestką (rudą trzydziestką, gorącą czterdziestką, itp.) się wczoraj widziałem, ech, och, ach!
Po środowych balangach spotykali się w czwartek, zawsze o godzinie 15:00 w Parku Żeromskiego, by szczegółowo omówić kłamstwa dla swoich żon i uniknąć wpadki. Sprawdzali przy tym w sportowej gazecie kto z kim grał oraz ile było. Od mniej więcej roku gazetę zastąpił mały laptop Ziutka z internetem. Poza tym nic się nie zmieniło. Obaj tak ustawili sobie życiorysy, by w co drugi czwartek mieć wolne i w pracy i w domu. Poza tym byli przykładnymi mężami, ojcami, obywatelami, podatnikami, pracownikami i konsumentami.
Sytuacja w parku. Zakończona zdaniem „miał jej [Malwiny] nie widzieć przez następne dwa tygodnie – do kolejnej środy”.
Pani Malwina po każdym czwartkowym wyjściu Tadeusza popadała w emocjonalny letarg, w którym trwała przez półtora tygodnia, aż do kolejnej niedzieli, kiedy ożywiała się i odliczała ostatnie dni do wizyty ukochanego. Pracowała w bibliotece publicznej, do której mało kto zaglądał. Dużo czytała, głównie thrillery z horrorami, no chyba, że zbliżała się „środa z Tadeuszem”, wtedy brała się za romanse. Miała czterdzieści jeden lat, a Tadeusz mówił, że wygląda znacznie młodziej. Bardzo ją to cieszyło.
On był od niej o cztery lata starszy, włosy miał niemal siwe, ale nigdy nawet nie pomyślał o farbowaniu fryzury. Miał to gdzieś. Uważał nawet, że to dobry image, skoro był farmaceutą i sprzedawał w aptece lekarstwa. Wzbudzał tym zaufanie starszych klientek, których wyimaginowane choroby dawały pokaźny zysk całemu biznesowi.
Malwina przeciwnie: na widok strzępka siwizny na swych gęstych kasztanowych włosach wpadała w panikę godną co najmniej przerwania tamy na Wiśle i zatopienia Białołęki.
Była niby-rozwódką. Mąż pił i bił, w końcu uciekł do Norwegii, gdzie słuch o nim zaginął. Rok później przeprowadziła się z Ostródy do Warszawy, unikała kontaktu z dawnymi znajomymi, a oni wcale jej nie szukali. Pracę w bibliotece załatwił jej kuzyn. Tylko on wiedział gdzie Malwina mieszka i co robi, ale znając jej sytuację obiecał, że nikomu nie powie. Jakby co, to on nic nie wie, bo kontakty dawno się urwały...
Pragnęła dziecka. Na szczęście bijący mąż jej go nie dał, ale czas naglił, czterdzieści jeden lat, to już nie dwadzieścia i pół... Pragnęła dziecka z Tadeuszem, ale on dzieci już miał - dwóch synów: Artura i Bartka. Żartował, że trzecie dziecko dostanie imię na literę C, czwarte na D, i tak dalej. Ale trzeciego już nie było. Później dzieci miał tylko Ziutek, córkę Celinę i syna Emila. W sumie: A, B, C, E.
Litera D gdzieś przepadła, choć podobno w przyrodzie nic nie ginie.
Matka Artura i Bartka, zarazem żona Tadzia, bratowa Ziutka oraz nieświadoma konkurentka Malwiny, była jej rówieśniczką. Obie urodziły się w wakacje 1972 roku: żona Tadzia w połowie lipca, a kochanka miesiąc później. Co ciekawe żona prezentowała się od kochanki lepiej. Zgrabniej, mimo urodzenia dwójki dzieci. Była księgową, utrzymywała się ze zleceń, które podsuwali jej starzy znajomi z grupy oazowej, do której dawniej gorliwie należała. Na imię miała Jadwiga, ale nie nazywano jej Jadzią, tylko Jagodą, bądź Jagódką.
Jagódka kochała męża i synów. Lubiła też Józefa, jego żonę Agatę, córkę Celinę i małego Emilka, który non-stop gadał i gadał, z przerwą tylko na sen, bo nawet przy jedzeniu gadać nie przestawał.
II.
Kretyn patrzał przez kuchenne okno. Wiem, że powinno się mówić „patrzył”, ale Kretyn nie miał o tym pojęcia i po prostu sobie patrzał.
Z czwartego piętra miał wykurwisty widok na całe podwóro (Kretyn nigdy nie mawiał „podwórko” – widział wszystko – od dwójki do czternastki. Sam mieszkał w ósemce, czyli dokładnie pośrodku okrągłego osiedla.
Była niedziela, więc Kretyn powinien od południa koczować z ziomalami na ławeczkach, ale dziś nie miał na to ochoty. Nic tylko siedział i patrzał a działo się co niemiara.
Oto Rudy z Małpiszonem o czymś dyskutowali, żywo przy tym gestykulując. Zapewne mówili o wczorajszym melanżu na ławeczkach.
- O takie ściechy sypaliśmy – słyszał Kretyn, choć słyszeć nie mógł, lecz widział i doskonale wiedział o czym właśnie jest mowa.
Dwie ławki dalej coś do siebie szeptały dwie młódki: Kowalska i Nowakowa (obie spod dwunastki). O czym one mogły gadać? Cholera wie. Kretyn dobiegał już trzydziestki i czuł, że dla młódek robi się za stary, kurwa mać... Klasnął tylko językiem o dziąsło – ile one mogą mieć teraz lat? Po szesnaście, chociaż Kowalska chyba jest starsza o rok od tej drugiej. Są dwie możliwości – albo Kowalska ma 17 a Nowakowa 16, albo Kowalska 16 a Nowakowa - 15.
Oczywiście powinno się je nazywać Kowalszczanką i Nowakówną, gdyż obie nie były jeszcze mężatkami. O tym jednak nawet rodzice Kretyna dawno zapomnieli. Ojciec zapierdalał w Hucie, a matka gotowała zupki w przedszkolu. Nie mieli czasu na polszczyznę.
Kretyn pomyślał chwilę o ojcu, bo z matką wszystko było w porządku.
- Pewnie znów wróci najebany, jak szpadel... Chyba, że się matki po ostatniej zadymie boi, to chlapnie se tylko ćwiartkę i spokojnie wróci na kwadrat.
Ech, głupi ten mój stary... Chuj z nim.
Kretyn znów popatrzał na podwórko – Rudy pokazywał Małpiszonowi jak wczoraj rzygał za ławeczkę. Albo jak ktoś inny to robił.
- Czyżby ja? – pomyslał Kretyn i wytężył pamięć. - Nie, wczoraj nie rzygałem, to pewnie Rudy sam o sobie opowiada...
Młódki wyciągnęły komórki i pisały smsy.
Kretyn przypomniał sobie, że przecież ma dziewczynę. Ambitną jak ja pierdole, niedawno zaoczną maturę zdała i na jakies studio poszła... Studio, studio? Studium! Tak, studium, tłumaczyła mu, że to jak studia, tylko, że nie ma się magistra, tylko licencję na coś tam.
- Gdzie mój telefon? – rozejrzał się po pokoju. Zza okna usłyszał atak śmiechawy. To Dobek dobił do Rudego i Małpiszona i wprost tarzał się ze śmiechu.
- Kretyn – pomyślał Kretyn kontynuując poszukiwania komórki. Miał ją w kieszeni. Dwadzieścia cztery połączenia nieodebrane, w tym dwadzieścia trzy od Gośki i jedno od Małpiszona.
- Pewnie chciał, żebym wyszedł na podwóro...
W tym momencie zadzwoniła Gośka.
- No? – odebrał Kretyn.
- Dlaczego nie odbierasz? – zaatakowała dziewczyna.
- Bo spałem – odparł.
- Spałeś, spałeś, jasne. Całe życie prześpisz...
- Eee tam!
- Etam, etam – sparodiowała go Gośka, po czym się rozłączyła.
- Pewnie zaraz przyjdzie – powiedział Kretyn do wielkiego pittbulla, który grzecznie drzemał na łóżku. Pies pomyślał, że to wezwanie do zabawy i zaczął tubalnie ujadać.
Zza drzwi odezwał się głos ojca.
- Ucisz, kurwa, tego psa!
- To ty nie w robocie? – zdziwił się Kretyn.
- Przecież niedziela – prychnął stary. – Naćpałeś się od rana?
Kretyn nieco się przestraszył ojcowej przenikliwości, bo istotnie, coś tam już zdążył przypalić.
- Nie, nie – odparł ostrożnie – coś mi się pojebało. A matka gdzie?
- No w kościele, przecież ci mówię, że niedziela.
- Dobra, dobra, idziemy na dwór, Maniek! – zawołał psa, po czym włóżył buty sportowe numer 48. Miał najdłuższe stopy na osiedlu i był z nich dumny.
Sprytek, z kolei, przebywał na mieście, z dala od rodzimego osiedla, w tak zwanym Centrum. Tam się nudził, tutaj czuł się jak młody bóg. Dzień w dzień robił to samo – najpierw opieprzał się w pracy, potem chodził z kumplami po pubach i podrywał laski. W weekendy nie pracował, więc knajpił od mniej więcej czternastej. Dziś w ogóle poszalał i poszedł do chyba najdroższej knajpy w mieście, oczywiście nie licząc tych umieszczonych na dachach wieżowców, ale Sprytek był za sprytny, by wydawać pół pensji naraz. Zamawiał wszędzie drinka, albo dwa, a dobijał się gorzałą schowaną w plecaku. Sprytek był starszym bratem Kretyna i też nosił buty numer 48, ale mało go to obchodziło, co najwyżej wkurwiało, bo takie wielkie trudno zakupić.
Jego przyjaciel, Mariusz zwany Martinem, był dziś bardzo nieszczęśliwy. Dziewczyny go unikały, bo pod okiem miał olbrzymiego sińca, który robił słabe wrażenie, chociaż nie był efektem żadnej bójki, tylko przedwczorajszego pijaństwa. Martin przegiął z drinkami i przypierdolił głową w poręcz od schodów. Trudno powiedzieć jak to się stało, ale do tamtej knajpy już ich nie wpuszczali. Pili najnowszy wynalazek, tak zwanego słodziaka, czyli połączenie cytrynówki, miodówki, sprite’a i wody w równych proporcjach, smakowało jak soczek a klepało zdrowo.
Martin coraz mocniej wpadał w depresję, bo kolejne dziewczyny, kiedy na nie spojrzał, nerwowo chowały torebki.
- To kurwy – mruknął po raz chyba setny.
- No – zgodził się Sprytek, choć jego umysł zaprzątalo coś innego. Myślał o wyjeździe na Zachód. Nic jednak o tym nie mówił, żeby - primo: nie zapeszać, secundo: nie chciał dołować i tak zdołowanego przyjaciela. Celem podróży miała być Norwegia, gdzie od prawie trzech lat mieszkał jego brat cioteczny. Jakoś tam się ustawił i wreszcie przypomniał sobie o Marku Krecińskim zwanym Sprytkiem. Zadzwonił.
III.
Pani Malwina świetnie się czuła. Gorący środek maja był nagrodą za depresyjnie długą zimę roku 2013. Piękno niedzielnego wieczoru skłaniało ją ku wspominaniu Tadeusza, a przede wszystkim jedynego wakacyjnego wyjazdu we dwoje, na który udału mu się wyrwać w trzecim roku ich romansu. Żona sądziła, że Tadzio wyjeżdża na konferencję farmaceutyczną, która rzeczywiście odbywała się w tych dniach w Hamburgu. Tadeusz był na nią zaproszony, ale wysłał Ziutka oddając mu nawet swoje dokumenty. Dzięki temu mógł spędzić całe sześć dni z Malwiną nie ryzykując, że sprawa się wyda. Ziutek wrócił rozpromieniony. Wprawdzie nie rozumiał ani słowa w języku angielsko-niemiecko-aptekarskim, ale Hamburg zaoferował mu inne atrakcje, które nie mogły się nie spodobać jego hedonistycznej duszy.
Tadzio i Malwinka polecieli wtedy do Portugalii słusznie przypuszczając, że nie trafi się tam żaden znajomy osobnik, który otwarłszy oczy ze zdumienia powie:
- Tadeusz, ty tutaj?
Albo:
- Co tu robisz Malwinko?
Nic takiego się nie wydarzyło, mogła więc Malwina wspominać ciepło piasku na plaży w Cascais...
Naprawdę wtedy odmłodniała. Tym bardziej, że – wstyd się przyznać – po raz pierwszy wyjechała z Polski.
Rozważania przerwał dzwonek telefonu. Dokładnie rzecz biorąc nie dzwonek, tylko piosenka, która brzmiała mniej więcej tak:
„Uwielbiam ją, ona tu jest i tańczy dla mnie, bo...”
Malwina odebrała, ale nikt się nie odezwał. W słuchawce usłyszała tylko ruchliwy szum ulicy.
- Halo, halo, halo – mówiła przez pół minuty. Ktoś po drugiej stronie wreszcie się rozłączył. Przez chwilę pomyślała ze strachem, że to jej mąż, tylko że numer nie zaczynał się, na szczęście, od +47, czyli kierunkowego do Norwegii. Rozpoczynała go liczba 22, co sugerowało stacjonarny telefon z Warszawy. Po drugie, Leon nie mógł do niej zadzwonić, bo nie znał numeru. Przecież ani matka, ani Marek-Sprytek nie podaliby namiarów komuś kogo uważali za chorego na łeb psychola...
- To pewnie pomyłka – uspokoiła się Malwina.
Oddzwoniła. Nie odebrano.
Chciała zadzwonić do Tadzia, ale nie raz jej mówił, by nie robiła tego pod żadnym pozorem.
- A gdyby na przykład wybuchł pożar i tylko ty mógłbyś mnie ocalić? – spytała kiedyś.
- Wtedy tak – westchnął Tadeusz – ale nie bój się, nic takiego nie może się zdarzyć.
- Skąd wiesz?
- Bo cię kocham Malwinko i pewne rzeczy po prostu wiem – odparł, czym zupełnie ją uspokoił.
Problem w tym, że telefon znów zagrał znaną melodię i znów nikt się nie odezwał. Zapamiętała numer: 22 – pięć „szóstek” i dwie „ósemki”.
W tym samym czasie Tadeusz uprawiał rutynowy seks z żoną. Synowie gdzieś sobie poszli. Dziewiętnastoletni Artur do swojej dziewczyny, młodszy o trzy lata Bartek pograć w piłkę – oczywiście nie na boisku, tylko na konsoli.
IV.
Józef Maciejowski, przez bliskich zwany Ziutkiem, wcale nie pracował w warsztacie motocyklowym, jak wmawiał żonie, dzieciom i reszcie rodziny. Ziutek miał w tym warsztacie nawet umowę o pracę, ale na jej podpisaniu skończyło się przychodzenie do roboty. Dogadał się z właścicielem firmy, który był jego starym kumplem, jeszcze z podstawówki. Ziutek płacił wszystkie fikcyjne podatki, składki, zusy i inne duperele plus pięć tysięcy euro rocznie za fatygę.
Całymi dniami przesiadywał w knajpach Śródmieścia, Ochoty i Mokotowa. Skąd miał pieniądze? Z banku. A skąd więły się w banku? Sam je tam wpłacił. A skąd miał ich tyle, żeby wpłacić i nie pracować?
Najpierw w tajemnicy przed żoną sprzedał własny warsztat motocyklowy założony jeszcze w latach dziewięćdziesiątych.
Później, drugiego września 2000 roku, a więc w ostatnich dniach XX wieku, zrobił bardzo bardzo-bardzo głupią rzecz. Postawił wszystkie posiadane pieniądze na to, że Polska wygra z Ukrainą, a Rosja ze Szwajcarią w eliminacjach Mistrzostw Świata w piłce nożnej. Zarówno Polska jak i Rosja grały wtedy na wyjeździe, więc to co zrobił było kompletnym szaleństwem.
W pierwszym meczu Polska rzeczywiście zwyciężyła z Ukrainą 3:1, ale o godzinie 21:40 Ziutek szykował się do skoku z hotelowego okna, bo Szwajcarzy mężnie się bronili, czasem nawet nad Rosjanami przeważali i wciąż było 0:0...
Kiedy w 74. minucie Władimir Jewgieniewicz Biesczastnych wreszcie trafił z główki, Józef Maciejowski zszedł z parapetu. Niemal dostał zawału, kiedy chwilę później Szwajcaria była bliska wyrównania. Ostatnie minuty meczu przeżył jak najgorszy koszmar, ale sędzia wreszcie gwizdnął, Rosja wygrała 1:0, a Ziutek stał się milionerem. Z postawionych 150 tysięcy złotych zrobiły się dwa miliony. Pozostało nic innego, jak tylko kupić ładne mieszkanie, a resztę pieniędzy ulokować w banku i żyć z procentów. Żonie powiedział, że warsztat musiał sprzedać, bo biznes wpadł w oko gangsterom i że teraz będzie pracował u nowego właściciela, na szczęście za przyzwoitą pensję.
Dzięki temu żona zajmowała się domem i dziećmi, a on mógł robić to co lubił najbardziej.
Nic.