Mustafa Mond napisał(a): Ja w buddyzmie nie lubię poglądu, że życie to w zasadzie w głębi tylko cierpienie i że najwyższym celem jest uwolnienie się od cierpienia, czyli nirwana. Zgodnie z tym tokiem rozumowania komuś może wyjść, że żeby szerzyć nirwanę najlepiej zrobić z sobą i innymi to, co zrobił sobie wokalista zespołu "Nirvana", czyli wysadzić całą ludzkość za pomocą śmiejącego się Buddy, by zatrzymać ciąg odradzania.
Ogólnie ideologie i religie musiały chyba powstać jako reakcje obronne na to czym nas ten świat raczy.
Chrześcijaństwo niby głosi, że Bóg stworzył ten świat, więc musi być dobry, ale jednak chrześcijanie pragną uciec do świata w którym żyje się wiecznie bez doczesnego cierpienia. Tam gdzie baranek obok lwa w spokoju sobie żyje.
Nietzsche z kolei poszedł radykalnie w zupełnie inną stronę - totalne umiłowanie życia doczesnego, każdego jego aspektu. No i koncepcja amor fati...
Do tej koncepcji najbliżej chyba wikingom i Indianom, którzy w zaświatach chcą doświadczać wiecznego znoju, trudu wysiłku w krainie wiecznych łowów i bitew.
Ale nawet i oni chyba całego życia nie ukochali, bo wcale im się nie widzi wieczne życie rodzinne w domowym zaciszu.
To też moim zdaniem jest przesada.
Życie jest czasami fajne i warte przeżycia; czasami chujowe i warte ucieczki nawet poprzez samobójstwo. Kocham życie, ale jestem w miarę zdrowy, niczego mi nie brakuje, bliscy żyją i są zdrowi. Nie wiem czy bym kochał życie gdyby mi dzieci umarły albo gdybym zachorował na jakąś naprawdę srogą chorobę, która odbierze mi możliwość czerpania z tego życia tego co czerpię. Buddyści są w wielkim błędzie, tak jak antynataliści i częściowo chrześcijanie, mając antyświatowe podejście. Nietzsche jest z kolei zbyt proświatowy, gdyż dzieją się na tym świecie rzeczy które nigdy nie powinny mieć miejsca. Bezsensowne zło i nieszczęścia, które przydarzają się ludziom i nie tylko. Do tego świata trza mieć podejście entuzjastyczne, ale z rezerwą. Ostatecznie i tak wszystkich chuj szczeli, a słońce zgaśnie. I będzie koniec tego bajlando.