Nawiązanie do tego. Tutaj bardziej pasuje, więc skopiowałem post.
@Smok Eustachy
po pierwsze, w warunkach rynkowych bezrobocie zawsze jakieś będzie i niekoniecznie musi ono wynikać z braku miejsc pracy, a w tej pseudo-infografice te rzeczy są ze sobą utożsamiane. Np. ludzie dostatecznie bogaci nie muszą pracować, zyski czerpią z dywidend lub z roi z handlu nieruchomościami (tzn. oni nimi nie handlują, robią to za nich agencje). Często żony dostatecznie bogatych mężów lub vice versa również nie pracują, bo nie muszą, a za to zajmują się dziećmi lub pracą twórczą.
Dalej, co do tego obrazka:
jego autor wykazał się ignorancją ekonomiczną już w zakresie rozumienia samego bezrobocia. Bezrobocie niewynikające z czynników, które wymieniłem wyżej, wynika z braku popytu na pewien rodzaj usług, czyli nasycenie rynku tymi usługami. Takie zjawisko dało się zaobserwować w trakcie rewolucji przemysłowej, kiedy to zmniejszył się popyt na usługi rolne świadczone przez chłopów, dlatego też duża część chłopstwa musiała wyruszyć w poszukiwaniu pracy do miast, bo kiedyś nie istniało coś takiego jak zasiłek dla bezrobotnych i zgodnie z maksymą kto nie pracuje, ten nie je, ludzie bez pracy często umierali nie potrafiąc utrzymać siebie i swojej rodziny. Pomijając okresy takich gruntownych przemian społeczno-ekonomicznych, w gospodarce stabilnej mamy do czynienia ze stabilnym poziomem bezrobocia. Zmniejszony popyt (ale nie brak w ogóle) na określone usługi może być powodowany z kolei wysokimi kosztami pracy. W takiej sytuacji czyni się pewne oszczędności i redukcje w przypadku niektórych typów usług (np. zamiast zatrudnić dla bezpieczeństwa dwóch ochroniarzy, zatrudnia się jednego). Państwo zatem wpływa na bezrobocie dwojako: tworząc rzeczywiste miejsca pracy bezpośrednio (podejście popytowe zwane też keynesowskim, przez większość współczesnych ekonomistów uważane za dobre tylko w przypadku niemożliwości obniżenia kosztów pracy) lub tworząc te miejsca pracy pośrednio (obniżając koszty pracy, czyli np. składki i redukując stawki podatkowe od wysokości umów; takie podejście nazywane jest popytowym lub neoliberalnym, ale w znaczeniu reagonowskim, nie mylić z post-reagonowskim korporacjonizmem [Bush, Clinton, Bush jr, Obama], który traktuje bardzo wybiórczo tę politykę makroekonomiczną i szkodzi przeciętnym obywatelom). Pierwsze podejście jest tak zwanym podejściem uniwersalnym, to znaczy zapewnia popyt na usługi, których zapotrzebowanie osiągnęło już nasycenie lub w ogóle go nie było; w tym przypadku państwo prawie zawsze ponosi straty, oczywiście kosztem podatników. Prawie, bo nie jest to reguła. Czasem budowa linii kolejowych czy drogowych z jakichś powodów nierentowna dla firm prywatnych może w jakimś okresie przynieść zyski z podatków lub biletów (tak jak miało to miejsce w USA). Drugie podejście jest promowane przez środowiska podażowe. W tym przypadku również państwo traci w pierwszym okresie po wprowadzeniu zmian, jednak w dłuższej perspektywie szansa na ROI z podatków jest wyższa niż w podejściu pierwszym (zmniejszenie kosztów pracy w warunkach koniunktury praktycznie na pewno spowoduje zwiększenie wpływów z podatków, gdyż znacząco wzrośnie konsumpcja).
Się rozpisałem. A teraz pytanie kluczowe: dlaczego państwo obecnie nie robi w zasadzie nic z bezrobociem, tzn. nie działa nader aktywnie w rzeczonych wyżej sferach? Dlatego, że budżet państwa jest szyty na rok, a perturbacje związane z obniżeniem kosztów pracy, czyli, jak wspomniałem, zmniejszeniem w pierwszym okresie wpływów do budżetu, spowodowałyby prawdopodobnie dość spory deficyt budżetowy, zwiększenie długu i jego obsługi oraz obniżenie ratingu, co daje nam sprzężenie zwrotne znów ze zwiększeniem obsługi długu (bo zwiększa się stopa procentowa obligacji). Właśnie dla mnie najgorsze w obecnym świecie jest to, że nawet jeśli się chce coś zmienić i myśli perspektywicznie, nie da się tego zrobić w krótkim czasie i wszystko trzeba robić małymi kroczkami.
btw.dlaczego tylko korporacje, a nie w ogóle przedsiębiorcy, których działalność zmusza do zatrudnienia dodatkowych osób?
@Smok Eustachy
po pierwsze, w warunkach rynkowych bezrobocie zawsze jakieś będzie i niekoniecznie musi ono wynikać z braku miejsc pracy, a w tej pseudo-infografice te rzeczy są ze sobą utożsamiane. Np. ludzie dostatecznie bogaci nie muszą pracować, zyski czerpią z dywidend lub z roi z handlu nieruchomościami (tzn. oni nimi nie handlują, robią to za nich agencje). Często żony dostatecznie bogatych mężów lub vice versa również nie pracują, bo nie muszą, a za to zajmują się dziećmi lub pracą twórczą.
Dalej, co do tego obrazka:
jego autor wykazał się ignorancją ekonomiczną już w zakresie rozumienia samego bezrobocia. Bezrobocie niewynikające z czynników, które wymieniłem wyżej, wynika z braku popytu na pewien rodzaj usług, czyli nasycenie rynku tymi usługami. Takie zjawisko dało się zaobserwować w trakcie rewolucji przemysłowej, kiedy to zmniejszył się popyt na usługi rolne świadczone przez chłopów, dlatego też duża część chłopstwa musiała wyruszyć w poszukiwaniu pracy do miast, bo kiedyś nie istniało coś takiego jak zasiłek dla bezrobotnych i zgodnie z maksymą kto nie pracuje, ten nie je, ludzie bez pracy często umierali nie potrafiąc utrzymać siebie i swojej rodziny. Pomijając okresy takich gruntownych przemian społeczno-ekonomicznych, w gospodarce stabilnej mamy do czynienia ze stabilnym poziomem bezrobocia. Zmniejszony popyt (ale nie brak w ogóle) na określone usługi może być powodowany z kolei wysokimi kosztami pracy. W takiej sytuacji czyni się pewne oszczędności i redukcje w przypadku niektórych typów usług (np. zamiast zatrudnić dla bezpieczeństwa dwóch ochroniarzy, zatrudnia się jednego). Państwo zatem wpływa na bezrobocie dwojako: tworząc rzeczywiste miejsca pracy bezpośrednio (podejście popytowe zwane też keynesowskim, przez większość współczesnych ekonomistów uważane za dobre tylko w przypadku niemożliwości obniżenia kosztów pracy) lub tworząc te miejsca pracy pośrednio (obniżając koszty pracy, czyli np. składki i redukując stawki podatkowe od wysokości umów; takie podejście nazywane jest popytowym lub neoliberalnym, ale w znaczeniu reagonowskim, nie mylić z post-reagonowskim korporacjonizmem [Bush, Clinton, Bush jr, Obama], który traktuje bardzo wybiórczo tę politykę makroekonomiczną i szkodzi przeciętnym obywatelom). Pierwsze podejście jest tak zwanym podejściem uniwersalnym, to znaczy zapewnia popyt na usługi, których zapotrzebowanie osiągnęło już nasycenie lub w ogóle go nie było; w tym przypadku państwo prawie zawsze ponosi straty, oczywiście kosztem podatników. Prawie, bo nie jest to reguła. Czasem budowa linii kolejowych czy drogowych z jakichś powodów nierentowna dla firm prywatnych może w jakimś okresie przynieść zyski z podatków lub biletów (tak jak miało to miejsce w USA). Drugie podejście jest promowane przez środowiska podażowe. W tym przypadku również państwo traci w pierwszym okresie po wprowadzeniu zmian, jednak w dłuższej perspektywie szansa na ROI z podatków jest wyższa niż w podejściu pierwszym (zmniejszenie kosztów pracy w warunkach koniunktury praktycznie na pewno spowoduje zwiększenie wpływów z podatków, gdyż znacząco wzrośnie konsumpcja).
Się rozpisałem. A teraz pytanie kluczowe: dlaczego państwo obecnie nie robi w zasadzie nic z bezrobociem, tzn. nie działa nader aktywnie w rzeczonych wyżej sferach? Dlatego, że budżet państwa jest szyty na rok, a perturbacje związane z obniżeniem kosztów pracy, czyli, jak wspomniałem, zmniejszeniem w pierwszym okresie wpływów do budżetu, spowodowałyby prawdopodobnie dość spory deficyt budżetowy, zwiększenie długu i jego obsługi oraz obniżenie ratingu, co daje nam sprzężenie zwrotne znów ze zwiększeniem obsługi długu (bo zwiększa się stopa procentowa obligacji). Właśnie dla mnie najgorsze w obecnym świecie jest to, że nawet jeśli się chce coś zmienić i myśli perspektywicznie, nie da się tego zrobić w krótkim czasie i wszystko trzeba robić małymi kroczkami.
btw.dlaczego tylko korporacje, a nie w ogóle przedsiębiorcy, których działalność zmusza do zatrudnienia dodatkowych osób?
Vi Veri Veniversum Vivus Vici
