Problem w tym, że PiS jak najbardziej chciał skręcić wybory, tylko nie przygotował się na frekwencyjny armagiedon w hatakumbie i wszystko poszło się mejzić. Mianowicie zagraniczne komisje wyborcze miały mieć tylko 24 godziny na policzenie głosów. Rzecz trudna i dająca wiele możliwości do nadużyć. Jakich konkretnie? Otóż, gdy komisje te głosy podliczyły, PKW nie chciała ich z początku uznać wyników z UE. Nie miała za to żadnych problemów z uznaniem głosów z Ameryki (powodów chyba nie trzeba tłumaczyć). No a potem spłynęły wyniki z wielkich miast i wyszło, że to i tak nie ma znaczenia, więc wyniki z UE uznano. Ale gdyby było jak PiS liczył, czyli na styk, taki przekręt mógłby przeważyć szalę.
Mówiąc prościej propedegnacja deglomeratywna załamuje się w punkcie adekwatnej symbiozy tejże wizji.

