Cóż, mogę oceniać podług kryteriów XX-wiecznych.
Cała historia, która staje Ci kością w gardle, zaczęła się od bitwy granicznej, którą armia chińska przegrała. Przegrała ją, ponieważ nie rozporządzała bronią przeciwpancerną (nawet minami), podczas gdy cesarskie wojsko miało już na wyposażeniu lekkie czołgi. Chiński rząd w Nankinie, dodajmy że demokratyczny, miał w tej sytuacji z grubsza trzy wyjścia: (1) kapitulować formalnie i dogadywac warunki egzystencji swoich obywateli pod okupacją, (2) wycofać się do obronnego miejsca inwestując równocześnie co się da w zagraniczną broń ppanc z zamiarem kontrataku, (3) ogłosić Powstanie Bokserów 2.0, czyli wojnę ludową. Rząd nankiński nie zrobił żadnej z tych rzeczy. Zamiast tego wysadził tamy na Rzece Żółtej. Wiadomo było, że sprowadzi to na kraj apokaliptyczną powódź, że zalany zostanie kosmiczny zupełnie areał gruntów do wtykania sadzonek ryżu i że koszmarna liczba obywateli demokratycznego państwa umrze z głodu. No ale przynajmniej Japończycy do stolicy nie dotrą.
Kalkulacja japońska w tym momencie stawała się boleśnie oczywista: jak wbić do głów ludziom o ewidentnie półdzikiej mentalności, że mają się poddać. Nie zapominajmy, że był to początek wieku dwudziestego, kiedy epoka kolonialna trwała sobie w najlepsze i nic nie wskazywało na jej rychły (rychły...) koniec. Identyczną kalkulację zastosowali potem Amerykanie, z tą różnicą, że udowodnili, ile o Japończykach wiedzą i ile z tej wiedzy pojmują.
Summa summarum, WW2 polegała na tym, że mordowali wszyscy, którzy mieli okazję. Naprawdę nie widzę sensu tłumaczyć, że w moich oczach zbrodnia jest zbrodnią; mogę ewentualnie tłumaczyć, że love is blindness, ale nawet (zwłaszcza?) w jej obliczu potrzeba wyznaczać sobie czerwone linie. Ty, w odniesieniu do zwycięzców tych... zawodów w masowych mordach, uparłeś się takie linie ignorować - znaczy, one tam są, ale ZOMG, ZOMG, this is fascism! This is agit-prop; a to są zmasakrowani (Japonia) i zgnojeni (Niemcy) rywale Amerykanów, którzy bynajmniej im tego nie zapomnieli. I doskonale wiedzą, że wczorajszy wygrany jest jutrzejszym przegranym; że nikt nie rządzi wiecznie. (W US of A, jak się zdaje, uważają inaczej.)
Jeśli jeszcze tego nie ogarniasz, to wytłumaczę jak krowie na rowie: Europa dlatego się nie zbroi, że Niemcy - ani góra, ani doły - nie mają najmniejszej ochoty umierać za, w ich pojęciu, gówniane interesy Waszyngtonu. Oni rozumieją dobrze, że Putin, jeśli rzeczywiście chce od Europy pokoju i rozwoju, to nie dostanie tego bez uwzględnienia postulatów największej gospodarki w regionie. Putin rozumie to również; jego trolle (!) sygnalizowały to już podczas Majdanu. Co to oznacza: że za Dobrego Cara różne Helmuty (a przede wszystkim Helgi!) będą się czuły u siebie jak pączki w maśle. Równie ochoczo się uzbroją, jeśli tylko carskie interesy okażą się zbieżne z ichniejszymi. Ewentualnie protestującemu bertowi natomiast wskaże się najkrótszą drogę na most na rzece Oder. Wskaże mu ją państwo, albo i osoby prywatne - albo może wszyscy na kupę zusammen; worst case scenario na pełnej kurtyzanie.
Japonia ma trudniej, bo w Oriencie każdy uważa się za tego wyjątkowego i drugiego nienawidzi, ale fakt pozostaje faktem: w razie ewentualnego starcia (modne słowo) kinetycznego, kraj Cesarza stanowi języczek u wagi. Pytanie, czy pan Xi rozumie to w geniuszu swym, bo po drugiej stronie Pacyfiku dominuje raczej myślenie, że two bombs were enough.
Cała historia, która staje Ci kością w gardle, zaczęła się od bitwy granicznej, którą armia chińska przegrała. Przegrała ją, ponieważ nie rozporządzała bronią przeciwpancerną (nawet minami), podczas gdy cesarskie wojsko miało już na wyposażeniu lekkie czołgi. Chiński rząd w Nankinie, dodajmy że demokratyczny, miał w tej sytuacji z grubsza trzy wyjścia: (1) kapitulować formalnie i dogadywac warunki egzystencji swoich obywateli pod okupacją, (2) wycofać się do obronnego miejsca inwestując równocześnie co się da w zagraniczną broń ppanc z zamiarem kontrataku, (3) ogłosić Powstanie Bokserów 2.0, czyli wojnę ludową. Rząd nankiński nie zrobił żadnej z tych rzeczy. Zamiast tego wysadził tamy na Rzece Żółtej. Wiadomo było, że sprowadzi to na kraj apokaliptyczną powódź, że zalany zostanie kosmiczny zupełnie areał gruntów do wtykania sadzonek ryżu i że koszmarna liczba obywateli demokratycznego państwa umrze z głodu. No ale przynajmniej Japończycy do stolicy nie dotrą.
Kalkulacja japońska w tym momencie stawała się boleśnie oczywista: jak wbić do głów ludziom o ewidentnie półdzikiej mentalności, że mają się poddać. Nie zapominajmy, że był to początek wieku dwudziestego, kiedy epoka kolonialna trwała sobie w najlepsze i nic nie wskazywało na jej rychły (rychły...) koniec. Identyczną kalkulację zastosowali potem Amerykanie, z tą różnicą, że udowodnili, ile o Japończykach wiedzą i ile z tej wiedzy pojmują.
Summa summarum, WW2 polegała na tym, że mordowali wszyscy, którzy mieli okazję. Naprawdę nie widzę sensu tłumaczyć, że w moich oczach zbrodnia jest zbrodnią; mogę ewentualnie tłumaczyć, że love is blindness, ale nawet (zwłaszcza?) w jej obliczu potrzeba wyznaczać sobie czerwone linie. Ty, w odniesieniu do zwycięzców tych... zawodów w masowych mordach, uparłeś się takie linie ignorować - znaczy, one tam są, ale ZOMG, ZOMG, this is fascism! This is agit-prop; a to są zmasakrowani (Japonia) i zgnojeni (Niemcy) rywale Amerykanów, którzy bynajmniej im tego nie zapomnieli. I doskonale wiedzą, że wczorajszy wygrany jest jutrzejszym przegranym; że nikt nie rządzi wiecznie. (W US of A, jak się zdaje, uważają inaczej.)
Jeśli jeszcze tego nie ogarniasz, to wytłumaczę jak krowie na rowie: Europa dlatego się nie zbroi, że Niemcy - ani góra, ani doły - nie mają najmniejszej ochoty umierać za, w ich pojęciu, gówniane interesy Waszyngtonu. Oni rozumieją dobrze, że Putin, jeśli rzeczywiście chce od Europy pokoju i rozwoju, to nie dostanie tego bez uwzględnienia postulatów największej gospodarki w regionie. Putin rozumie to również; jego trolle (!) sygnalizowały to już podczas Majdanu. Co to oznacza: że za Dobrego Cara różne Helmuty (a przede wszystkim Helgi!) będą się czuły u siebie jak pączki w maśle. Równie ochoczo się uzbroją, jeśli tylko carskie interesy okażą się zbieżne z ichniejszymi. Ewentualnie protestującemu bertowi natomiast wskaże się najkrótszą drogę na most na rzece Oder. Wskaże mu ją państwo, albo i osoby prywatne - albo może wszyscy na kupę zusammen; worst case scenario na pełnej kurtyzanie.
Japonia ma trudniej, bo w Oriencie każdy uważa się za tego wyjątkowego i drugiego nienawidzi, ale fakt pozostaje faktem: w razie ewentualnego starcia (modne słowo) kinetycznego, kraj Cesarza stanowi języczek u wagi. Pytanie, czy pan Xi rozumie to w geniuszu swym, bo po drugiej stronie Pacyfiku dominuje raczej myślenie, że two bombs were enough.

